sobota, 20 sierpnia 2016

Pożegnanie z Mjanmą

Dzień przed wyjazdem z Mjanmy wybrałem się na wyprawę okrężną linią kolejową Rangunu. Na dworcu zastałem rozkład jazdy napisany wyłącznie po birmańsku, dwa otwarte okienka z których nie wiadomo które sprzedaje bilety (być może żadne) oraz równie zagubionego Taja, który podróżował po Mjanmie z matką. Dopytaliśmy się w końcu w jednym z okienek i okazało się, że bilety sprzedają na peronie, z którego odjeżdżał pociąg. Bilet kosztował zaledwie 200 kyatów - czyli 60 groszy. Potem, zupełnie jak w Polsce, pociąg zmienił peron w ostatniej chwili. Niezupełnie jak w Polsce, ludzie po prostu przebiegli przez tory w nowe miejsce.

Początkowo byłem trochę rozczarowany. Spodziewałem się spartańskich warunków, tłoku i pasażerów przewożących żywe kurczaki. Tymczasem pociąg okazał się całkiem wygodny. Służył wcześniej w kolejach japońskich i miał jeszcze ich oznaczenia (JR). Nie było tłoku. Pasażerowie nie robili niczego ciekawego. To ja wzbudziłem chwilową sensację, kiedy zacząłem się smarować kremem z filtrem UV - przyglądało mi się pół wagonu. Po dwóch deszczowych dniach w Rangunie na kilka godzin wyszło słońce.


Pociąg ożywił się, kiedy zatrzymaliśmy się koło targu i do wagonu wpakowały się handlarki zieleniną (→ nagranie). Całą drogę oglądały swoje towary i wymieniały się nimi. Stopniowo, kiedy minęliśmy połowę drogi i zaczęliśmy się zbliżać do centrum, pociąg zaczął się zapełniać. Przez okna wyglądały dzieci, które wkrótce wynalazły zabawę w chowanego - to jest chowały się przede mną, kiedy pojawiałem się w oknie z aparatem. Wkrótce jednak dwoje odważniejszych postanowiło zapozować mi do zdjęć:



W pozostałym czasie miałem zamiar spacerować po centrum. Poprzedniego dnia spędziłem interesujący wieczór próbując różnych rzeczy oraz obserwując ruchome uliczne karaoke (→ pierwsze nagranie, → drugie nagranie) i chciałem powtórzyć to doświadczenie. Niestety, drugi raz w czasie tego wyjazdu, zatrułem się. Wieczór spędziłem umierając w hotelu.

Początkowo o swój stan obwiniłem duriana, którego zjadłem poprzedniego wieczora - owoc, pomimo zapachu, jest nadspodziewanie dobry. Jednak brejowata konsystencja, która przypominała mi masę czekoladową, sprawiła, że nie wspominałem go dobrze. Bardziej doświadczeni znajomi uświadomili mnie jednak, że najprawdopodobniej były to kurczaki. Problemem mogą być lodówki, w których trzymane jest mięso, a które wyłączają się w czasie blackout-ów. W Rangunie jednak, była to pewnie kwestia kurczaka, który odczekał swoje na ulicy, zanim ktoś z restauracji go kupił. A ja błędnie zakładałem, że kurczaki w restauracji są dość bezpiecznym wyborem.

Następnego ranka przeżyłem jeszcze rozczarowanie kiedy okazało się, że w poniedziałki targ Bogyoke jest zamknięty. Ostatni dzień spędziłem oglądając kolejne ulice - każda z nich specjalizuje się w innego rodzaju sklepach i zakładach rzemieślniczych. I tak na przykład jest specjalna ulica elektryków, gdzie można naprawić albo kupić sprzęt, albo ulica krawców, gdzie siedzi ich kilkudziesięciu, przy maszynach do szycia.

Wieczorem pojechałem na lotnisko międzynarodowe i przeżyłem lekki szok. To było jak powrót do widmowej stolicy. Lotnisko było duże i kompletnie puste. Tego wieczora odlatywały z niego trzy samoloty, w tym nasz, który zatrzymywał się tu w drodze z Hanoi. Właściwie nie widziałem podróżujących Birmańczyków. Do mojego samolotu wsiadło trzydzieścioro Amerykanów i Europejczyków. Po przejściu przez bramki znaleźliśmy się w kompletnie pustej hali wyłożonej dywanami:

Był tam tylko jeden sklep, w którym można było dostać polską wódkę, ale nic birmańskiego. I jeszcze bar z kawą. Nie było kantoru, przez co wywiozłem z Mjanmy 40 tys. kyatów. Próbowałem je sprzedać w Dubaju:
- Do you buy Myanmar kyats?
- Who??
- Myanmar kyats!
- [śmiech] Nobody!
Będę je próbował sprzedać na forum podróżników.

I tak moja przygoda z Mjanmą dobiegła końca. Co bym zmienił w planie? Na pewno nie zatrzymałbym się w Meiktili i pojechał od razu nad Jezioro Inle. Mimo, że było drogie i niełatwo tam dojechać, to nie zrezygnowałbym z surrealistycznego Nay Pyi Taw. Gdybym miał się jednak zmieścić w tym samym czasie to pewnie nie pojechałbym do Pyain, a zamiast tego został dłużej nad jeziorem i poszedł na kilkudniowy trekking w góry.
Choć deszcze dały mi w kość tak naprawdę dopiero w Rangunie, to następnym razem do Azji południowo-wschodniej pojadę w porze suchej.

sobota, 13 sierpnia 2016

Miasto w deszczu

Początek mojego pobytu w Rangunie to niekończący się potop, lejący się z nieba:


Chwilami deszcz słabł i mogłem poruszać się po mieście, ale w każdej chwili mogła nadejść kolejna ulewa. Parasol i płaszcz przeciwdeszczowy - nie wystarczały. Woda dostawała się wszędzie. Wczoraj suszyłem pieniądze oraz przewodnik, który wydawało się, że był bezpieczny w plecaku. Teraz najcenniejsze rzeczy mam pozawijane w folie. Od wilgoci kończy się mój telefon, niby działa jeszcze, ale są problemy z ładowaniem baterii. Sandały po dniu brodzenia w wodzie przestały nadawać się do użytku. Musiałem kupić klapki, takie w jakich chodzą miejscowi, bo tylko takie buty dają tu radę (kawałek plastiku na stopie - nic do zamoknięcia).

Nie wszystkim deszcz przeszkadza. Tutaj na przykład chłopcy bawią się jeżdżąc na tyłkach po mokrej świątynnej posadzce:


Byłem też świadkiem innej sceny. Każdego dnia rano, mnisi w Birmie wychodzą na obchód po mieście, by zebrać dary od mieszkańców: ryż, owoce, albo pieniądze. Chodzą tak też w pełnej ulewie, bez żadnej osłony przed deszczem:



Mieszkam w samym centrum miasta, w miejscowym Chinatown. Wokół pełno chińskich restauracji i bazar na ulicy z jedzeniem przygotowywanym na miejscu, owocami, kawałkami kurczaków, rzecznymi i morskimi stworzeniami, a nawet szarańczą:


Na mojej ulicy żyje ponadto rodzina kurczaków, które chodzą sobie pomiędzy straganami. Jeśli wyjdę z hotelu odpowiednio wcześnie to wielkie miasto powita mnie pianiem kogutów:


W dalszej okolicy mieszkają mniejszości hinduskie i muzułmańskie, można więc spróbować innych kuchni. Hinduskiej próbowałem wczoraj. Robiłem tam też sesję fotograficzną dla pana który sprzedaje gazety i miał chyba marzenie, żeby ktoś sfotografował go z każdą z jego gazet:


Po piątej fotce podziękowałem i szybko się oddaliłem, zanim się ustawił do kolejnego zdjęcia.

Po mieście poruszam się taksówkami. Są tu prawdziwe autobusy, ale ich system jest dla mnie nadal nie od ogarnięcia. Wygląda to tak, że na przystanek podjeżdża opisany birmańskim pismem autobus i ktoś bardzo głośno krzyczy przez chwilę (być może opowiada dokąd autobus jedzie), chętni wsiadają i autobus odjeżdża - dokądś. Jest też kilka linii szybkich autobusów, które działają na zasadach zbliżonych do europejskich, ale w najbliższej okolicy nie ma przystanków tych autobusów.


Z taksówkarzami jest tu taki problem, że nie znają dobrze miasta. Kiedy jechałem z dworca autobusowego, który znajduje się daleko na północy - w okolicach lotniska - mój kierowca pięć razy zatrzymywał się i pytał innych kierowców taksówek o drogę. Potem to samo zdarzyło mi się, kiedy wracałem do hotelu już z bliższej okolicy. Google Maps i nawigacja były bezużyteczne, ponieważ moi kierowcy najwyraźniej nie potrafili czytać map - równie dobrze mogłem pokazywać im jakieś szlaczki - i pewnie zastanawiał się jeden i drugi czemu mu to pokazuję. Z powodu bariery językowej, nie było możliwości przekazania informacji - jeden z kierowców, za nic nie mógł zrozumieć, że ma skręcić dopiero na światłach - cały czas próbował wcześniej. Nauczyłem się, żeby nie podawać adresu, tylko kierować się na duży i znany punkt w okolicy (dla mojego hotelu to Pagoda Sule).

Życie pieszych w tym mieście jest bardzo ciężkie. Nie ma mowy by ktokolwiek ustąpił pieszemu, normalna jest tu scena kiedy człowiek, lub grupka ludzi stoi na środku ulicy i z obydwu stron w pełnym pędzie mijają ich samochody. Czasem to jedyny sposób, żeby przedostać się przez ulicę - przejść kawałek i czekać aż zwolni się kolejny pas. W niebezpiecznych sytuacjach kierowcy nie zwalniają, trąbią i liczą, że uskoczysz na czas. Szczęśliwie są tu też uliczne światła (tylko dla samochodów). Tworzą się też korki, które zatrzymują ruch samochodowy. Zwykle jednak trzeba trochę poczekać na okazję do bezpiecznego przejścia ulicy.


Co zwiedziłem? Pagody: Botahtaung, SuleSzwedagon. Przeszedłem wzdłuż i wszerz całe Chinatown i szerzej sporo spacerowałem po centrum. Znalazłem targ Bogyoke, gdzie można dostać między innymi pamiątki - ale zakupami zajmę się w ostatni dzień.

środa, 10 sierpnia 2016

Pyain - Śrikszetra

Jadąc do Nay Pyi Taw opuściłem utarte turystyczne szlaki. Kiedy wczoraj rano wyjeżdżałem z widmowej stolicy autobusem, byłem w nim jedynym obcokrajowcem. Nikt z obsługi nie znał angielskiego, nie było klimatyzacji, jechaliśmy z otwartymi oknami. Każdy z podróżnych, poza mną, dostał na drogę plastikową torebkę do której mógł wypluwać przeżuwany betel, a także wyrzucać kawałki jedzenia.

Autobus do Pyain
Droga przypominała wąskie, wiejskie ulice w Polsce. Nasz autobus miał problemy z mijaniem samochodów z naprzeciwka, co chwilę musieliśmy zjeżdżać na pobocze. To nadal jedna z głównych dróg w Birmie, tzw. stara droga Pagan - Rangun.

Na śniadanie zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce w górach. Na tyłach restauracji trzymali małpę uwiązaną na lince. Nikt nie rozumiał angielskiego, a kelnerka u której chciałem coś zamówić, roześmiała się i uciekła (na szczęście zjawił się ktoś inny - i udało się dogadać pokazując jedzenie sąsiada).

Fotka z drogi
Na obiad zatrzymaliśmy się w podobnym miejscu. Do stolika zaprosiło mnie dwóch współpasażerów, którzy strasznie chcieli mi pomóc. Jeden uparł się, żeby zapłacić za moją colę (z obiadu zrezygnowałem), a potem dołożył od siebie jeszcze kokosową przekąskę. Cały czas próbowali mi coś wyjaśnić, ale po prostu nie byłem w stanie zrozumieć ich angielskiego. W końcu jeden z nich napisał na telefonie "I am police. I help you" - bo to byli policjanci wracający ze stolicy. Pomoc pomocą, ale jak to sobie przypominam to zadawali też trochę takich pytań, żeby sprawdzić co robię.

Celem mojej podróży było miasto Pyain, a wybrałem je na przystanek głównie ze względu na znajdujące się nieopodal ruiny Śrikszetry - miasta, które istniało tu między V a IX wiekiem.

Z dworca autobusowego przejechałem motocyklową taksówką - z dwoma plecakami na plecach, w tym jednym wielkim. Jechałem już tak raz w Meiktili - ale tam był tu krótki odcinek. Teraz było około trzech kilometrów. Co do tych dworca, to jeszcze wyjaśnienie, bo widziałem ich sporo w ostatnich dniach - nazywam tak ulicę na której znajdują się biura firm autobusowych. Pod takim biurem zwykle zaczyna trasę autobus. Czyli autobusy każdej firmy mają swój własny początkowy przystanek. Jutrzejszą podróż do Rangunu rozpocznę od znalezienia właściwej firmy autobusowej, bo nie kupię tu biletu za pośrednictwem hotelu - miejsce w którym teraz mieszkam to rodzaj motelu prowadzonego przez birmańską rodzinę.

Pyain jest bardzo tanie, zwłaszcza w porównaniu do Pagan czy Inle. Jazda motocyklem z dworca do motelu kosztowała 1000 kyatów (trochę ponad trzy złote). Wyraźnie widać, że nie mieli tu jeszcze wielu turystów. Jest to także widoczne w reakcjach ludzi na ulicy. Wszyscy patrzą się na mnie, niektórzy dyskretnie, ale zdarza się, że po prostu wytrzeszczają oczy. W tych ostatnich przypadkach, czasem nie potrafię się powstrzymać i zaczynam się śmiać, co powoduje też śmiech, lub jeszcze większy szok i niedowierzanie. Są też inne reakcje, mężczyzna który wyglądał na trochę szalonego i który zażądał robienia zdjęć, a potem tańczył na ulicy. Kobieta, która koniecznie chciała żeby zrobić zdjęcie jej dziecka. Dzieci, które ktoś już nauczył żebrać ("money, money"). Kolejne dziecko, które specjalnie staje naprzeciw mnie na ulicy i szczerzy się do mnie. I tak dalej, przez cały dzień. Białych widziałem w tym mieście tylko kilkoro.

Śrikszetra
Dzisiaj rano pojechałem do ruin Śrikszetry - motocyklową taksówką oczywiście. Kierowca zaoferował się jeszcze, żeby mnie wozić po strefie archeologicznej, która jest ogromna. Śrikszetra mnie rozczarowała, bo większość z tego co tam jest to tylko pozostałości murów wydobyte spod ziemi. Świątyń, takich żeby były zachowane w całości, jest kilka i poza Pagodą Bawbawgyi to małe świątynki. Po zwiedzeniu muzeum, wróciłem do miasta, w którym odwiedziłem jeszcze Pagodę Shwe Sandaw. Resztę dnia spędziłem spacerując po Pyain, swoją obecnością dostarczając rozrywki mieszkańcom oraz robiąc zdjęcia.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Miasto-widmo

Noc w autobusie to dla mnie ciąg obrazów, przerywanych momentami snu. Przydrożna jadłodajnia przy której zatrzymują się autobusy. Ktoś krzyczy przez mikrofon, kiedy danie jest gotowe. Ludzi jest tyle, że krzyczy bez przerwy. Droga przez góry, sznur samochodów jeden po drugim pokonujących serpentyny - ruch jest większy niż w dzień, tylko zamiast skuterów więcej samochodów. Ta sama droga, jakaś wioska w górach. Obok drogi leży autobus, który wypadł z trasy. Kierowcy gromadzą się na coś co wygląda jak sejmik, po czym wszyscy wsiadają do samochodów i odjeżdżają. Dużo później, już na nizinach, stary autobus wypchany po brzegi pakunkami. Na każdym siedzeniu leży wielka paczka - pakunki jeżdżą tu w autobusach, a ludzi wozi się ciężarówkami.

Pół godziny przed dotarciem na miejsce, w oddali widać łunę świateł. Wkrótce przekonam się, że to nie światła miasta, tylko uliczne światła kompletnie pustych, wielopasmowych autostrad. Nay Pyi Taw jest nimi poprzecinane. W nocy sypiają na nich psy. Kiedy jechałem taksówką, był to jedyny samochód na całej długości takiej arterii.

Osiem pasów w jedną stronę
Wśród łuny świateł wyróżnia się Pagoda Uppatasanti - rozświetlona, odbija się złotem w chmurach. A wczoraj wieczorem, przed moim wyjazdem, w Nyaung Shwe był kolejny blackout - światła zgasły w połowie miasta.

Autobus nie wjeżdża nawet do Nay Pyi Taw, zatrzymujemy się na dworcu w Pyinmanie. Natychmiast otacza mnie tłum kierowców taksówek, którzy długo dyskutują lokalizację mojego hotelu. Pokazuję im ją na Google Maps - pojechaliśmy, ale później i tak się zgubili. Miejscowi nie znają i nie lubią Nay Pyi Taw. Do hotelu jadę z dwoma Birmańczykami (kierowcy towarzyszy zmiennik). Kiedy jedziemy przez dzielnicę hoteli, słyszę jak komentują coś po birmańsku i dodają do tego z drwiną angielskie słowo "city". Widok jest rzeczywiście absurdalny. Z jednej strony pustej autostrady ciągną się kolejne kompleksy hoteli, każdy ogromny i oddalony od sąsiadów - w Nay Pyi Taw nie widziałem jeszcze zwartej zabudowy. Z drugiej mroczna pustka - lasy, pola lub łąki.

Tu się właśnie zgubiliśmy. Muszę jeszcze raz pokazać (kierowcy taksówki!) jak dojechać na miejsce. Skręcamy w kolejną, tym razem węższą ulicę i jedziemy przez następną pustkę - na mapie Google ten obszar jest oznaczony jako "Diplomatic Housing Estate" - w okolicy widzę co najwyżej kilka domów.

Typowa ulica
Nay Pyi Taw jest stolicą Mjanmy od dziesięciu lat. Decyzję o budowie nowego miasta i przeniesieniu tu władz podjął wojskowy rząd Mjanmy z generałem Than Shwe na czele. Niewiele spraw można załatwić w stolicy, sądząc po tym, że z pełnego autobusu, w Nay Pyi Taw wysiadła ze mną jeszcze tylko jedna osoba. Pozostali pojechali dalej do Rangunu - poprzedniej stolicy i prawdziwego centrum życia tego kraju.

Mój hotel jest taki sam jak miasto - ogromny i pusty. Jestem jednym z kilku gości. Śniadanie jadłem zupełnie sam w wielkiej jadalni. Na każdego z nas przypada chyba po dwadzieścia osób obsługi. Cena jest wysoka jak na Mjanmę, ale niższa od cen pokoi w Polsce - nie mam pojęcia jak się utrzymują. Możliwe, że hotel jest w jakiś sposób subsydiowany.

Po południu pojechałem na miasto. Niestety nie było mowy o samodzielnym poruszaniu się. Piechotą przeszedłbym wiele kilometrów nim spotkałbym innego człowieka. Komunikacja publiczna? Co miałaby tu wozić, powietrze? Musiałem wynająć taksówkę od hotelu - kilka godzin było droższe niż dzień taksówki w Mandalaju.

Za dnia miasto robi jeszcze gorsze wrażenie niż w nocy. Jest nieprawdopodobnie puste. Nie ma tu nawet pól, tylko lasy. Pomiędzy lasami, w odległości kilometrów od siebie, rządowe budynki. Widziałem tylko jedno małe osiedle i kilka domów. Niektóre z ulic mają po dziesięć pasów w jedną stronę. Na minutę przejeżdża nimi jeden albo dwa samochody. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez ogromne, kompletnie puste ronda. Bliżej centrum zaczęliśmy widywać troszeczkę więcej ludzi i samochodów, ale nic poza tym nie wskazywało na to, że jesteśmy w dużym mieście.

Parlament zza ogrodzenia
Co tu się zwiedza? Największe atrakcje Nay Pyi Taw to Pagoda Uppatasanti i białe słonie trzymane w klatce nieopodal, budynek parlamentu oraz fontanna. Do parlamentu nie dotarliśmy, dojechaliśmy do bramy kilometr przed i zostaliśmy zawróceni przez żołnierzy. Nie wiem czy to jako obcokrajowiec stanowię takie zagrożenie, czy może po prostu parlament zamknięty jest teraz dla wszystkich. Wiem, że Birmańczykom zdarza się czasem podchodzić bliżej i robić zdjęcia. Z fontanny zrezygnowałem sam, bo kiedy przejeżdżaliśmy obok, była akurat ulewa. To miasto jest absurdalne samo w sobie, nie ma potrzeby by dodawać sobie jeszcze atrakcji w rodzaju oglądania fontann w strugach deszczu.

Widok na miasto
Spod pagody obejrzałem sobie miasto dookoła. We wszystkich kierunkach ta sama zielona pustka. Tu i tam, wśród lasów, pojedyncze budynki. Na wschodzie lasy przechodzą w pola (ale to już zamieszkana przez ludzi Pyinmana i okolice), które ciągną się daleko aż do gór.

Wróciłem do hotelu i czekam teraz na poranny autobus.

Album ze zdjęciami z Nay Pyi Taw udostępniłem tutaj.

sobota, 6 sierpnia 2016

Inle

Zwiedzanie jeziora zacząłem wczoraj od wyprawy łodzią. Dowiedziałem się o niej pięć minut przed czasem. Poszedłem do recepcji zapytać czy jest jakaś szansa na wypłynięcie tego samego dnia. I okazało się, że jest - para Holendrów jest gotowa podzielić się kosztami ze mną - mieli wypłynąć za pięć minut. Tak mi się spieszyło, że nie wziąłem ze sobą niczego do ochrony przed słońcem - zmieniłem teraz kolor na czerwony.


Cały dzień pływaliśmy od jednej atrakcji do drugiej. Zaczęliśmy od pagody Hpaung Daw U i bazaru, który ją otacza. Potem popłynęliśmy do wioski Nan Pan i do pagody Shwe Inn Tain - gdzie dłuższy czas spacerowałem wśród ruin. Byliśmy także w warsztatach rzemieślniczych przyglądać się jak powstają ubrania z bawełny i jedwabiu, stalowe noże, papierosy oraz srebrna biżuteria. Tutaj wykuwanie noży:



W każdym z tych miejsc można było oczywiście kupić miejscowe wyroby.

Częścią wycieczki było przyglądanie się jak pracują ludzie na jeziorze, rybacy i poławiacze wodorostów:


Na koniec popłynęliśmy do klasztoru Nga Phe Kyaung, który słynął kiedyś ze skaczących kotów (czy może skaczącego kota). Kotów w klasztorze jest mnóstwo, ale nie skaczą, raczej śpią w różnych miejscach:


Skaczący kot to obecnie tylko legenda, która ma tu ściągnąć więcej turystów.

Dzisiaj dla odmiany pojechałem na wycieczkę rowerową. Rower wziąłem z hotelu, niestety strasznego gruchota. Przedni hamulec prawie nie działał. Wciskałem go do oporu i jadąc z góry nadal przyspieszałem. Tylny straszliwie rzęził. Kilka razy użyłem tego hamulca jako sygnału dźwiękowego do płoszenia psów i innych rowerzystów. Był donośny jak klaksony ciężarówek, więc budziłem popłoch. Przynajmniej dopóki ten ktoś spłoszony mnie nie zobaczył. Moje hamowanie wyglądało tak:



W połowie przypadków, po użyciu tego hamulca, opadała mi jeszcze podpórka i zaczynała zgrzytać po ulicy, więc musiałem się całkiem zatrzymać.

Mimo wszystko wyprawa była całkiem przyjemna. Pojechałem drogą po wschodniej stronie jeziora, najpierw do winnicy Red Mountain - gdzie można spróbować kilku gatunków miejscowych win. Potem do leśnego klasztoru w wiosce Mine Thauk. Z wioski przeprawiłem się łodzią na drugi brzeg jeziora i wróciłem do miasta od zachodu, zatrzymując się po drodze w co ciekawszych miejscach.

Jutro rano, według planu, miałem wyjechać do Naypyidaw. Okazało się jednak, że nie ma dziennych autobusów do Naypyidaw znad jeziora Inle. Pojadę dopiero wieczorem, autobusem nocnym i dotrę na miejsce nad ranem. Jutro czeka mnie więc kolejny dzień na jeziorem, choć pewnie spędzę go w Nyaung Shwe i nie będę już raczej wyjeżdżać poza miasto.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Nad jezioro

Opuściłem Pagan wczoraj rano, busem który od środka wyglądał jakby miał się za chwilę rozpaść. Poza standardową gromadą zachodnich turystów, jechała ze mną wietnamska rodzina. Ojciec rodziny, żona, dziecko i babcia. Miło się z nimi jechało, częstowali mnie swoim jedzeniem, rozmawialiśmy, bo on był bardzo rozmowny i kojarzył jakieś podstawowe fakty na temat Polski. Mjanmę traktowali trochę jak park rozrywki, który pokazuje ich własną przeszłość. "U nas w Wietnamie ludzie tak jeździli trzydzieści lat temu. Byliśmy bardzo biedni po wojnie" - to o Birmańczykach wiszących ze wszystkich stron na samochodzie. "U nas w Wietnamie, takiego samochodu nawet by nie dopuścili do ruchu. Taki jest stary" - to o naszym busie. Robili zdjęcia tych wszystkich ludzi na dachach samochodów z większym zapałem niż ja i inni Europejczycy.

Bardzo żałuję, że nie dojechałem tym busem do końca trasy. Miałbym dzień więcej nad Jeziorem Inle i jak się później okazało w ogóle jeden dzień więcej życia. Zaplanowałem to jednak inaczej. Zatrzymałem się w Meiktili. To błąd z czasu planowania trasy, którego naprawa ze względu na rezerwację, byłaby teraz bardzo kosztowna. Nie wiedziałem, że między Pagan a Inle kursują bezpośrednio autobusy.

Chciałbym powiedzieć, że warto się było zatrzymać, no ale nie mogę. Meiktila... po prostu jest. Standardowy uliczny bałagan, tylko na mniejszą skalę niż w Mandalaju. Jedna szeroka ulica i labirynt pomniejszych. Miasto leży nad brzegami jeziora, które jest jego największą atrakcją. Przy bliższym poznaniu atrakcja okazuje się akwenem o błotnistych brzegach, z jakiegoś powodu ogrodzonym na całej długości dziurawą siatką. Przesiadują nad nim miejscowe pary, ale jak to bywa w tutejszych miastach można też spotkać krowę lub świnię.

Głównym i być może jedynym wartym uwagi zabytkiem Meiktili jest świątynia Phaung Daw U, która znajduje się na pokładzie barki w kształcie jakiegoś mitycznego ptaka:


Jeśli ktoś jest spragniony innych zdjęć z Meiktili to więcej jest tutaj.

Mógł to być po prostu słaby wieczór, spędzony w nieciekawym mieście, ale na tym się nie skończyło. W końcu, po tygodniu jedzenia gdzie i co popadnie, doigrałem się. Już od rana nie czułem się najlepiej, ale dopiero obiad w Meiktili mnie powalił. Zjadłem jakieś smażone kluski z kurczakiem, były bardzo tłuste. Mój żołądek miał tego dość i się zbuntował. Wieczór spędziłem skręcając się z bólu. Czułem się jakbym trafił do piekła. Gdyby istniało, to tak mogłoby wyglądać, ciasny pokój, klimatyzator huczący jak silnik traktora, ludzie w recepcji z którymi nie można się dogadać, brzydkie miasto w którym musisz zostać na noc i ból.

Zaczęło mi przechodzić dopiero późnym wieczorem. Dzisiaj właściwie już całkiem ożyłem, ale na razie robię sobie dietę - dzień lub dwa bez jedzenia kupowanego na ulicy. Więcej czasu musi minąć zanim znów spróbuję birmańskich klusek.

Przed południem wyruszyłem w dalszą drogę. Kolejny raz busem, dokładnie na tej samej trasie, którą w całości mogłem pokonać wczoraj. Kilkadziesiąt kilometrów za Meiktilą wjechaliśmy w góry. Dalsza trasa to kilka godzin jazdy wąską drogą po serpentynach. Raz musieliśmy się zatrzymać, bo jadącym z nami Birmańczykom od zakrętów zrobiło się niedobrze. Ciekawe zastosowanie kierunkowskazów zaobserwowałem. Jadący przed nami kierowcy sygnalizowali nimi, czy można ich wyprzedzić. Kierunkowskaz w prawo oznaczał: droga zajęta lub sam będę coś wyprzedzał, nie wyprzedzaj mnie teraz. W lewo: możesz mnie wyprzedzić. Przed zakrętami są poza tym znaki nakazu trąbienia - to żeby ostrzec kierowców jadących z naprzeciwka.

Przed wieczorem dojechaliśmy do Nyaungshwe. To miasteczko w pobliżu jeziora Inle, połączone z nim kanałem.


Miejsce jest bardzo mocno turystyczne, pełno tu hoteli, restauracji i innej infrastruktury dla turystów. W oddali, na horyzoncie widać pasma górskie - z dwóch stron od wschodu i zachodu. Samo miasto leży na rozległej równinie, w której środku znajduje się jezioro. Spędzę tu najbliższe dwa dni.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Mount Popa

Dzisiaj byłem na wyprawie współdzieloną taksówką na Mount Popa - to wygasły wulkan z buddyjskim klasztorem na szczycie. Najpierw długo czekałem na taksówkę, bo kiedy jest współdzielona to jeździ po mieście i zbiera ludzi - ja byłem ostatni.

Po drodze zatrzymaliśmy się na dwadzieścia minut w miejscu, w którym wyrabia się różne rzeczy z orzechów kokosowych. Zostałem poczęstowanym mlekiem kokosowym, potem alkoholem który powstaje z orzechów (nie do końca zrozumiałem - ale chyba powstaje on jakoś naturalnie), kupiłem sobie przekąski zrobione z orzechów, których już wcześniej próbowałem i wiem, że są dobre. Potem dostałem herbatę i jeszcze tacę gdzie były różnego typu przekąski do spróbowania. W tym czasie ekipa z taksówki siedziała tylko i patrzyła na mnie jakbym miał za chwilę wybuchnąć, albo coś miało wyskoczyć na mnie z orzeszków ziemnych i rzucić mi się do gardła. Było ich sześcioro - jechała ze mną włoska para, francuska para i dwóch Azjatów - poza mną nikt niczego nie próbował.

Do wioski pod górą Popa wjechaliśmy w deszczu, więc z początku nie zobaczyłem jak to ciekawie wygląda - mogliśmy to zobaczyć dopiero w drodze powrotnej. Góra ma bardzo strome zbocza, które wznoszą się wysoko ponad wioską. Klasztor zajmuje cały jej szczyt.

W miasteczku i na górze żyją stada makaków, które są tu dodatkową atrakcją:


Trzeba na nie trochę uważać, ponieważ kradną. Na ogół jednak szukają jedzenia. Jedna z małp, przy mnie, porwała ze straganu kiść bananów. Poza tym nie wolno im patrzeć w oczy, te większe wkurzają się wtedy. Mniejsze to po prostu przeraża i zaczynają uciekać (przez co nici ze zdjęcia). Miejscowi czasem rzucają im jakieś słodycze zawinięte w papierki, albo owoce. Przed powrotem kupiłem sobie na bazarze smoczy owoc i od razu zostałem otoczony przez małpy. Większość to tylko popiskiwała żałośnie, ale jedna z tych starszych zaczęła tak dziwnie sapać. Niczego nie wskórała, dałem kilka kawałków pierwszym małpom (przez co od razu pojawiło się więcej), ale później już się nie dzieliłem.

Klasztor, poza tym jak jest położony, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Jeszcze jedna, kolejna w ostatnich dniach, buddyjska świątynia. Ciekawsza była dla mnie wioska, rozłożona poniżej góry.

Wróciliśmy z Popy strasznie wcześnie. Myślałem, że to będzie wyprawa na cały dzień, a trwała zaledwie kilka godzin - wróciliśmy po czternastej. Na resztę dnia wynająłem sobie znów skuter i chciałem zrobić więcej zdjęć świątyń, być może w czasie zachodu słońca. Niestety nadeszła burza z ulewą, schroniłem się w świątyni (That Byin Nyu). A kiedy ulewa ustała to było już późno i wróciłem do hotelu. Na drodze ze Starego Pagan znów przybyło wody. Przeprawa wyglądała dzisiaj tak:


Tym razem przejechałem już z nogami częściowo zanurzonymi. Ale silnik był na powierzchni, więc dałem radę.

Dodałem jeszcze kilka zdjęć do galerii Pagan.
A tutaj zdjęcia z Mount Popa.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Czasem słońce, zwykle deszcz - Królestwo Paganu

Moje dwa ostatnie dni to zwiedzanie Paganu. Dzisiaj to kilka wiosek na rzeką Irawadi, kiedyś była tu stolica Królestwa Paganu. Po dawnej świetności pozostało dwa tysiące buddyjskich świątyń rozsianych po równinie. Większość z nich jest opuszczona, niektóre są ogromne. Typowy dla Pagan jest widok kilkudziesięciometrowej stupy obok której pasą się kozy lub krowy. Oczywiście dla buddystów to nadal święte miejsca, wnętrza są utrzymywane w czystości, choć to niełatwe, bo gnieżdżą się w nich ptaki. Miejscowi pilnują żeby nikt nie wszedł do środka w butach.



Szczerze, nie jestem w stanie wymienić świątyń, które zwiedziłem. W pewnym momencie, jeszcze wczoraj rano, przestałem patrzeć do mapy i do przewodnika i po prostu podjeżdżałem do kolejnej świątyni, która mi się spodobała.

Przez niemal cały wczorajszy dzień padał deszcz. Chwilami trochę tylko kapało, czasem była to ulewa, zwykle coś pomiędzy. Dzień upłynął mi pod znakiem walki z wodą, niby miałem płaszcz przeciwdeszczowy, ale to było za mało. Wynająłem sobie rower, więc woda pryskała na mnie od dołu, spod kół. Czasem przedzierałem się przez błoto. Irawadi rozlała szeroko, fragment drogi znalazł się pod wodą, ale tamtędy też musiałem jeździć (dzisiaj rowerem już nie dałbym tam rady - woda jeszcze się podniosła). Po pierwszej świątyni i zdjęciu butów i skarpetek, tuż przed tym kiedy zaczęło mocniej padać, te ostatnie przestały nadawać się do użytku. Od tej pory jeździłem wyłącznie w (mokrych) butach. Przed większymi ulewami chroniłem się w świątyniach. Trochę słońca pojawiło się dopiero po południu.

Szczęśliwie, dzisiejszy dzień był jakby odwróceniem wczorajszego. Sporo słońca i kilka małych, przelotnych deszczy. Tym razem wynająłem sobie elektryczny skuter. Miałem z nim sporo zabawy, kiedy już go wyczułem i przestał mi się wyrywać przy starcie. Jeździłem nim tyle, że w końcu wyczerpałem baterię. Było to już przed wieczorem, miałem jeszcze wypłynąć na rejs po Irawadi, więc poprosiłem właściciela łodzi, żeby do nich zadzwonił. Przyjechał gość ze skuterem na wymianę, z pełnymi bateriami i jeszcze szybszym. Tylko kiedy nim wracałem w nocy, to wpadały mi do oczu owady, które skądś wyległy po zmroku. Przydałyby się gogle jako wyposażenie do takiego skutera.


Ogólnie dobrze się tu czuję, mógłbym spędzić tu więcej czasu. Jest jednak pewna rzecz, która mnie tu drażni. W Mandalaju wszyscy chcieli mnie podwieźć, w Pagan wszyscy chcą mi sprzedać pamiątki i są przy tym ogromnie natrętni.

Podchodzi do mnie dziadek, opowiada historię swojego życia, że ma siedem dzieci i one nie mają co jeść, po czym wyjmuje dokładnie te same obrazki, które widziałem dzień wcześniej - u rodziny co to podobno utrzymuje się z ich malowania. Mówię dziadkowi, że już widziałem podobne. Ależ nie - odpowiada mi dziadek - jego mistrz nauczył takiego malowania. Najwyraźniej mistrz miał wielu uczniów. Wszędzie były te obrazki i wszędzie oryginalne, własnoręcznie malowane. Jeśli naprawdę sami je wykonują, to według szablonu jak kolorowankę.

Dziadka spotykam jeszcze raz wieczorem. Pamięta mnie, od czego sam zaczyna rozmowę, a później nawija tą samą gadką o obrazach i siedmiu głodujących dzieciach. Ja nie wiem czy jego dzieci głodują, ale tym razem chce mi się śmiać. Mam już za sobą spotkania z kilkunastoma "oryginalnymi" malarzami.

Od "malarzy" gorsi byli naganiacze, którzy szukali dla nich klientów. Znalazłem sobie stupę na którą można było wejść, dwadzieścia metrów po stromych schodach. Spokój, piękne widoki i nagle niestety jest, wypatrzył mnie. Jedzie do mnie na motocyklu, wdrapuje się, obchodzi stupę dookoła, bo zdążyłem zmienić miejsce. A potem czeka nas kilka minut przykrej rozmowy, bo ten naganiacz nieźle zna angielski i przesadza z pytaniami. Przestaję być miły, a on schodzi i unika mnie, kiedy spotykam go naprzykrzającego się kolejnemu turyście.

Każde moje wejście do świątyni zaczynało się od mniej więcej takiej rozmowy:
- Hello!
- Hello, I have paintings already! Thank you.
- Where are you from?
- Poland. No more paintings!
- Ok Poland. Maybe later.
- Maybe...

Potem przestałem się wdawać w dyskusje, bo oni "maybe" brali poważnie i czaili się na mnie przy wyjściu. Pod obrazy możecie sobie podstawić pocztówki, bransolety, koszulki i zdobione pudełka, ale rozmowa zawsze przebiegała w podobny sposób, też jakby z szablonu. Jakby mieli gdzieś szkołę, gdzie uczą ich rozmawiać z turystami.

Przynajmniej ci młodsi nie traktują tego do końca poważnie. Dziewczyny, które wspięły się za turystami na szczyt świątyni, żeby tam sprzedawać pudełka i koszulki:


Wejście tam było naprawdę wyjątkowo ciężkie. Nikt niczego nie kupił, same sobie w końcu zaczęły z tego żartować. Podobnie reagują niektóre dzieci, bo one też uczestniczą w tym handlu

Dwie osoby podeszły do mnie nieszablonowo i nie zaczęły rozmowy od tej samej formułki. Pierwszą była pani która sprzedawała pastę do robienia tanaki. Zaproponowała, że zrobi mi zdjęcia. Pokazała mi jak rozrabia pastę, potem namalowała mi tanakę i dopiero później zaczęliśmy rozmawiać o tym co ona sprzedaje. Nie kupiłem pasty, ale coś tam od niej niedrogiego wziąłem. A i tak dostałem jeszcze kostkę pasty w prezencie. Drugą był właściciel łodzi, którą płynąłem po Irawadi. Cena za rejs była bardzo niska, jeśli porównać ją z tym czego czasem żądali pozostali (20 tysięcy kyatów za jeden "oryginalny" obraz). No i wcześniej pomógł mi jeszcze ze skuterem.

sobota, 30 lipca 2016

W drodze

Po Mjanmie podobno najlepiej podróżuje się autobusem. Są tu też pociągi, ale miejscami jeżdżą wolniej od rowerów. Przygotowując się do podróży, czytałem o tym jak działają linie autobusowe. O tym, że jeżdżą w nich klimatyzowane autobusy. I kiedy okazało się, że bilet mogę kupić w hotelu i że nie muszę jechać na dworzec, bo ktoś po mnie wyjedzie, zacząłem spodziewać się luksusu, szczerze mówiąc.

Okazało się, że przyjechał po mnie sam autobus. Zamiast wyjechać z jednego miejsca jeżdżą godzinę po mieście i zbierają pasażerów. Autobus faktycznie miał jakąś tam klimatyzację, ale był zupełnie inny niż się spodziewałem. To był po prostu stary autobus, jak polski PKS sprzed kilkunastu lat:



Poza kierowcą mieliśmy pilota, który zbierał pieniądze, otwierał drzwi (zawsze w pełnym biegu) i płacił za przejazd, bo najwyraźniej wszystkie drogi są tu płatne. Raz zapłacił rzucając banknotem w kierunku ludzi, którzy mieli go przyjąć - autobus tylko trochę zwolnił.

Mieliśmy przerwy. Pierwszą na toaletę, czyli jak się okazało zbiorowe sikanie na poboczu autostrady (nie skorzystałem). Kolejną na posiłek. Zatrzymaliśmy się koło przydrożnego baru. Tutaj otoczyły nas natychmiast kobiety sprzedające przekąski. Wziąłem sobie krojone mango i przekąskę której nazwy nie znam, od pani z koszem na głowie. Nie miała jak mi wydać pieniędzy, więc chciała dołożyć jaja jakiegoś ptaka - raczej nie gotowane. Wybrałem zamiast tego coś w rodzaju słonych ciastek.

Kobiet z koszami na głowach spotkaliśmy później więcej:




Jazda trwała łącznie blisko sześć godzin i bardzo mnie wymęczyła. Jechaliśmy szybko po bardzo wyboistej drodze. Tym razem nie było dwóch pasów, co chwilę coś mijaliśmy lub wyprzedzaliśmy, co oznaczało obowiązkowe trąbienie. Natomiast takie atrakcje jak stado krów na autostradzie miejscowych w ogóle nie ruszały. Kierowca nawet nie zwolnił:



Do hotelu dotarłem wieczorem. Mieszkam w wiosce, która nazywa się Nowe Pagan. Okolica jest mocno turystyczna, wszystko jest bardzo drogie. Restauracje chwalą się punktami z tripadvisora, ale jedzenia jest mniej i jest kilka razy droższe (ale nadal taniej niż w Polsce - 5000 kyatów to mniej niż 17 złotych). Kiedy jednak poszedłem do lokalnego sklepu, to mimo tych wszystkich turystów na ulicach, reakcja była taka jakby przyleciało do nich UFO. Przestali kupować, tylko przechodzili koło mnie, żeby mi się przyjrzeć.

Zmieniłem swoje plany. Wyleciał z nich Loikaw. Zamiast tego spędzę dwie noce w Naypyidaw. Teraz, kiedy wiem już jak się tu podróżuje, szkoda mi czasu na dwa przejazdy autobusem. Nie widzę też sensu przyjazdu wieczorem do miasta, z którego miałbym wyjechać rano. Zwłaszcza przyjazd na jeden wieczór do stolicy nie miałby sensu. Żałuje, że nie mogę zrezygnować z Miktili, która jak już wiem, będzie niepotrzebnym przystankiem w drodze nad jezioro Inle. Ale na to już za późno, teraz zapłaciłbym za rezygnację i to więcej niż za noc.

Jak widzicie mam tu prawdziwy internet! Mogłem wrzucić zdjęcia z Mandalaju! A dzisiaj udało mi się sfotografować coś co wyglądało na hinduistyczną religijną paradę. Nie wiem czy było wolno, bo ktoś tam na mnie krzyczał, ale zdjęcia są. A jeśli chodzi o internet, to podobno działa tylko od 6 wieczorem do 9 rano, ale pewnie w dzień i tak nie będę siedział w hotelu.

Są natomiast problemy z prądem. Odkąd tu przyjechałem było już pięć albo sześć przerw w zasilaniu. Najkrótsza trwała kilka sekund, najdłuższa około pięciu minut. W tej chwili noszę ze sobą latarkę, staram się też mieć ją pod ręką w hotelu.

piątek, 29 lipca 2016

Mandalaj

Na ten dzień zaplanowałem sobie tylko wyprawę na Wzgórze Mandalaj. O tym co dalej, miałem zdecydować później. Wyszedłem z hotelu żeby odszukać postój taksówek, który widziałem poprzedniego dnia. Po drodze robiłem zdjęcia przejeżdżających autobusów:


Udokumentowałem dla Was typowy wygląd mandalajskich chodników, o którym pisałem wczoraj:


Ruch uliczny przestał mnie przytłaczać. Przyzwyczajam się. Trzeba przestrzegać kilku prostych reguł i jest dobrze. Nie wolno zwracać uwagi na światła, bo zielone dają fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Trzeba się cały czas rozglądać, czy coś na ciebie nie jedzie. Nie wolno gwałtownie zmieniać prędkości i kierunku ruchu - to wszystkich dezorientuje. Kiedy zbliża się skuter, który normalnie przejechałby sekundę czy dwie po tobie, trzeba śmiało iść do przodu. Kiedy szedłem normalnie, a potem się zatrzymałem, widziałem panikę w oczach kierowców. Co ja takiego planuję? Z której strony mnie ominąć?

Postój taksówek okazał się wędrujący. Wczoraj widziałem nawet tablicę TAXI na poboczu. Dzisiaj nie było śladu po taksówkach i po tablicy. No, ale to miasto jest po prostu pełne ludzi, którzy marzą o wożeniu turystów. Stwierdziłem więc, że taksówka sama mnie znajdzie i ruszyłem wzdłuż fosy Pałacu Królewskiego (bardzo pomaga w orientowaniu się w tym mieście tak w ogóle - ma kształt prostokąta i ciągnie się kilometrami). Taksówka faktycznie mnie znalazła, w postaci pani, która miała zeszyt z referencjami napisanymi w różnych językach. Między innymi jakaś polska para napisała, że pani jest bardzo pomocna i warto się z nią dogadać.

Tylko, że ona miała motocykl. Do tej pory jak ognia unikałem motocyklowych taksówek. Pełno takich było w Szanghaju i przez cały czas, kiedy tam byłem, nie spróbowałem ani razu. W Mandalaju doszedłem do wniosku, że chyba nie mam wyjścia. Albo to, albo pięć kilometrów piechotą, lub ewentualnie skuterowa taksówka, kilometr dalej. No i przełamałem się, a jazda była nawet całkiem przyjemna. Jeden nieciekawy moment nastąpił w miejscu gdzie był remont i jechaliśmy po kamieniach - bardzo trzęsło.

Pożegnałem się z panią, która bardzo chciała mnie wozić po całym mieście. Jeszcze na pożegnanie powiedziała, że podjedzie w południe, na wypadek gdybym zmienił zdanie. A ja poszedłem na Wzgórze Mandalaj. Jest to wielkie buddyjskie sanktuarium co oznacza między innymi, że nie wolno tam wchodzić w butach. Pokonałem boso schody, które prowadzą na szczyt. Ponieważ po południu zwiedzałem kolejne świątynie, to jakieś pół dnia spędziłem bez butów. Zaczęły mi się kształtować takie naturalne na podeszwach stóp.

Po drodze na szczyt mijałem kolejne świątynie, stragany z jedzeniem i dewocjonaliami. Wzgórze zamieszkują całe plemiona bezdomnych psów i kotów, które żyją tu w przyjaźni, wspólnie żebrząc u ludzi o jedzenie. Większość z nich po prostu wylegiwała się na schodach:


Spotkałem dziewczynę, która sprzedawała ręcznie robione pocztówki, wyklejane z bambusa. Ładne, ale pewnie mocno przepłaciłem. Bardzo była szczęśliwa, kiedy mi je sprzedała. Przybiegła jeszcze potem zademonstrować dzwonek, który zmienia brzmienie pod wpływem podmuchu powietrza. Pozostali sprzedawcy nie zwracali na mnie uwagi, niektórzy spali. Po dniu w mieście, gdzie wszyscy chcieli mnie podwieźć, odpocząłem na tym wzgórzu.

W drodze powrotnej stwierdziłem, że jednak zdecyduję się na wycieczkę motocyklem. To nie jest miasto dla pieszych, a te ciężarówkobusy bez znajomości lokalnego języka są nie do ogarnięcia. Kiedy zszedłem okazało się, że pani zmieniła się w pana (męża), a motocykl w samochód. Potem przy moim obiedzie, trwały negocjacje gdzie i za ile on mnie zawiezie. Bo chciał mnie wozić po całej okolicy, a czasu już na to brakowało trochę. Stanęło na zwiedzaniu Mandalaju i mostu w Amarapurze.

Tak więc, przez całe popołudnie zwiedzałem świątynie w Mandalaju:


Zostałem też zawieziony do trzech sklepów z pamiątkami co było niestety ujemną stroną wynajęcia kierowcy. Z drugiej strony, w jednym ze sklepów mogłem zobaczyć jak pamiątki powstają i zrobić zdjęcia. Odwiedziłem zakład w którym robi się ubrania z jedwabiu:


Zostałem też poczęstowany hinduskim jedzeniem i herbatą, kiedy towarzyszyłem panu kierowcy przy jego obiedzie.

Na koniec dnia pojechaliśmy do Amarapury, gdzie znajduje się najdłuższy na świecie most zbudowany z dębu indyjskiego:


Na obydwu krańcach mostu znajdują się bazary z dość nietypowym jedzeniem, które widziałem w Mandalaju tylko tam, z krabami i innymi rzecznymi stworzeniami. Jedzenie można też było kupić na samym moście. Można było wynająć łódź i popływać po jeziorze (ja już nie miałem czasu), albo się w nim wykąpać, na co jednak decydowali się tylko miejscowi.

Wizyta w Amarapurze właściwie zakończyła mój dzień. Wieczorem doświadczyłem pierwszego wyłączenia prądu, o których tyle czytałem. No ale trwało tylko minutę, a ja akurat byłem w hotelu, więc mnie to szczególnie nie zaskoczyło. Jutro żegnam się z Mandalajem.

czwartek, 28 lipca 2016

Pierwszy dzień w Mjanmie

Do Mandalaju przyleciałem samolotem Air Asia - to taki azjatycki Ryanair - niczego nie dostaniesz, jeśli nie zapłacisz za to ekstra. Na lotnisku zebrali nas w grupę, bo jest tu taka opcja żeby dzielić taksówkę i właściwie wszyscy się na to decydują - jest znacznie taniej. Podróżowałem więc do miasta w towarzystwie Hiszpanek, włoskiej pary i Irlandczyka.

W Mjanmie (Birmie) ruch jest prawostronny, ale z jakiegoś powodu wszyscy mają też kierownicę po prawej stronie. Normalnie to byłby z tym problem przy wyprzedzaniu, ale drogi na wsi są tu dwupasmowe. Tylko nie wyobrażajcie sobie, że to takie autostrady. Raczej dwie zniszczone wiejskie drogi, obydwie jednokierunkowe, w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie.

Jechaliśmy też autostradą i poza tym, że była szersza nie było lepiej. Miejscami napotykaliśmy na masakryczne wyboje. Tak jakby zamontować na autostradzie progi zwalniające, tylko że były to garby, albo szczeliny w jezdni.

Mijaliśmy rozlewiska rzeki Irawadi, stada wychudzonych krów, które zwykle pilnował ktoś śpiący w jakimś szałasie, albo po prostu na ziemi; pozłacane świątynie i trochę ruin. W pewnym momencie wjechaliśmy do Mandalaju i wkrótce otoczył nas uliczny chaos. Zaszokował mnie sposób w jaki oni tu podróżują. Jeżdżą na przykład wierzchem na pakunkach przewożonych przez ciężarówkę:


Albo po prostu wiszą na samochodzie, na czymkolwiek czego mogą się trzymać:


Poruszanie się tutaj po ulicy to wyzwanie. Miałem już takie doświadczenia z Chin i ostatnio z Bangkoku, ale w żadnym z tych miejsc nie było tak ciężko. Tutaj właściwie nie ma chodników. Niby są, ale na całą szerokość parkują na nich samochody i motocykle, albo rozłożony jest bazar:


Ludzie wypakowują jakieś rzeczy w wielkich workach, siedzą, leżą, sprzedają, kupują. Są rynsztoki, częściowo przykryte, ale czasem jednak nie. A czasem pokrywa jest tymczasowa i wygląda, że może się obsunąć lub złamać. Można wpaść. Zwykle chodnik jest tak zablokowany, że trzeba iść krawędzią jezdni. Kierowcy ostrzegają się tutaj trąbiąc. Co chwilę więc ktoś na skuterze trąbi na ciebie, żeby pokazać, że będzie cię mijał. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i cały czas uważać.

Całe życie toczy się na ulicy, dom handlowy był pusty powyżej drugiego piętra. Są podziemne przejścia, którymi niby można skrócić drogę, ale tam też jest bazar i jeżdżą samochody.

Trochę pobłądziłem. Ulice mają numery i w pierwszych minutach, przytłoczony tym bajzlem, nie zarejestrowałem tabliczek. Na szczęście jest tu taka wieża zegarowa, która jest dobrym punktem orientacyjnym i udało mi się dotrzeć w okolice hotelu. Ale zamiast wrócić do pokoju pojechałem pod Pałac Królewski czymś w rodzaju tuk-tuka.

Taksówki: co chwilę ktoś mnie zaczepiał i proponował taksówkę. Tylko niestety najczęściej byli to chłopcy, którzy chcieli sobie dorobić wożąc turystę na skuterze. Najbardziej namolny szedł za mną (cały czas w tym bajzlu, który wciąż z trudem ogarniałem) i opowiadał mi jak to koniecznie muszę go wynająć, bo on ma pomysły. Prawdziwych taksówek widziałem na mieście kilka. Te ciężarówki, które wożą ludzi, służą chyba za autobusy.

Pod pałacem wynająłem sobie rower (trzeba było, bo droga jest daleka z miejsca do którego docierają cywilne samochody). Ruch w tym miejscu jest mały, ale można jeździć wyłącznie jedną ulicą - pałac otoczony jest ze wszystkich stron przez strefę wojskową. Budynki mnie nie zachwyciły, to zresztą rekonstrukcja budowli zniszczonej w czasie wojny. Ale było tam bardzo cicho i spokojnie i odpocząłem po bazarze. Na tyle, żeby specjalnie tam wrócić przed wieczorem, spróbować swoich sił jeszcze raz i przy okazji znaleźć coś ciekawego do jedzenia. Było już jednak spokojnie, prawie wszyscy się zwinęli. Tyle tylko, że napiłem się soku wyciskanego z trzciny cukrowej.

Internet: dostałem od hotelu voucher z hasłem. Szybkość 100kpbs na download i tyle samo na upload. Zastanawiałem się jak to możliwe, że ktoś dzisiaj może oferować takie parametry i twierdzić, że w hotelu jest dostęp do internetu. Zagadka wyjaśniła się na zegarze telefonu:


Myślałem, że przyleciałem tu tak po prostu samolotem, tymczasem cofnąłem się przez jakiś portal w czasie. Poważniej: praktycznie nie mam internetu. Mogę odbierać mejle, załadować kilka mocno zmniejszonych zdjęć na bloga i właściwie niewiele więcej. Mapy nie funkcjonują, na facebooku dowiaduję się, że ktoś napisał mi komentarz i już po pięciu minutach wiem o co chodzi. Nawet z wyszukiwarką jest kiepsko i zanim zadam pytanie muszę zastanowić się, czy warto czekać kilka minut na odpowiedź. Mandalaj jest dużym miastem. Spodziewam się, że dalej będzie tylko gorzej. Dlatego proszę o wyrozumiałość jeśli Wam na coś nie odpiszę. Najprawdopodobniej dotarłem do miejsca gdzie internetu już nie ma.

Co do hotelu jeszcze, to czy ktoś potrafi mi wyjaśnić czemu to służy:
Ja się tylko tak domyślam, że to może dlatego, żeby nie chodzić nigdzie z suszarką. Coś jak ta łyżka na łańcuchu z Misia. Tylko dlaczego nikt nie przywiązał czajnika, telewizora, ani telefonu? Poza tym jeśli komuś będzie zależało to przecież zabierze ze sobą i kontakt i suszarkę. Macie jakieś inne pomysły?

Dzień na Bangkok

Kiedy szukałem co najlepiej zobaczyć w Bangkoku, jeśli na zwiedzanie mamy tylko jeden dzień, znalazłem:  Pałac Królewski oraz świątynie Wat Pho i Wat Arun.

Pałac Królewski spod świątyni Wan Arun

W Pałacu Królewskim, wbrew nazwie, nie mieszka już król. Przeprowadził się do innego pałacu. Odbywają się tu tylko koronacje oraz najważniejsze uroczystości. Pomimo tego pałac pilnowany jest przez wojsko i to zarówno gwardzistów w galowych mundurach jak i zwykłych żołnierzy z karabinami maszynowymi, którzy zajmują jeden z budynków przy wejściu.

Królowi należy okazać uszanowanie poprzez właściwy ubiór. No i okazało się, że moje spodnie, choć niby sięgały za kolana, były zbyt krótkie i mogłyby urazić króla. Dlatego zostałem cofnięty do wejścia, gdzie wypożyczono mi na czas zwiedzania takie specjalne długie portki, które zakryły mi łydki i inne nietaktowne części kończyn.

Po zapłaceniu, bardzo wysokiej jak na tutejsze ceny, kwoty 500 THB za bilet, dostałem się do środka. Przeciskając się przez ciżby chińskich turystów, którzy usiłowali wybić mi oczy parasolkami i kijami do selfie, zwiedziłem kolejne świątynie, w tym najważniejszą, Świątynię Szmaragdowego Buddy. Potem obejrzałem sobie dokładnie pałac z zewnątrz, bo jak się okazuje, nawet jego część nie jest udostępniona do zwiedzania. Mimo wszystko uważam, że było warto. Właśnie dla świątyń, które otaczają pałac.

Później poszedłem zobaczyć posąg Leżącego Buddy w Wat Pho oraz popłynąłem na drugi brzeg rzeki Menam, do Wat Arun. W miejscu z którego wypływają łodzie znajduje się duży bazar z jedzeniem i pamiątkami, na który wróciłem później. Wat Arun była niestety rozczarowaniem, bo podobno rozpościera się z niej wspaniały widok na miasto, a obecnie jej wieża nie jest dostępna ze względu na remont.

Zostało mi mnóstwo czasu, więc postanowiłem popłynąć na wycieczkę łodzią po kanałach. Wczoraj napisałem o tych łodziach, że to takie krypy. Nie wiedziałem jakie są szybkie. Jak wracaliśmy to nasz sternik, wyciągnął z silnika swojej łodzi wszystko, chyba specjalnie żeby na nas nachlapać. Sami zobaczcie:



Płynąc kanałami zobaczyłem trochę inne miasto. Czasem płynęliśmy obok czyichś ogrodów, zwykle jednak przepływaliśmy koło ruder, które ledwie stały na drewnianych palach. Widziałem zresztą jeden taki dom, który załamał się do środka. Mogliśmy podziwiać przyrodę, napotkaliśmy żółwie oraz czaple i inne ptaki. Największą sensację na naszej łodzi wzbudził jednak pewien gatunek wyrośniętych wodolubnych jaszczurów, które jak się okazało zamieszkują tutejsze brzegi. Spotkaliśmy ich pięć sztuk, w różnych sytuacjach (płynący, wygrzewający się na brzegu, usilnie usiłujący wydostać się na brzeg w miejscu gdzie nie mogło mu się udać).

Potem wróciłem na bazar po kolejne porcje ulicznych przekąsek (mam już swoje ulubione jak roti z bananami), zastanowiłem się co dalej i doszedłem do wniosku, że chcę sobie zrobić przerwę w hostelu.

Ponieważ po obserwacjach miejscowego ruchu ulicznego uznałem, że moja wizyta w Bangkoku nie byłaby kompletna bez przejażdżki tuk-tukiem, więc tak właśnie wróciłem. Fragment tego powrotu zarejestrowałem komórką:



W momencie kiedy otwierałem drzwi spadały pierwsze krople deszczu, który szybko zamienił się w ulewę. I tak oto doświadczyłem swojego pierwszego w czasie tego wyjazdu monsunowego deszczu, przez który musiałem zrezygnować z planów wieczornego spaceru.

Wyszedłem jeszcze tylko na kolację, najpierw do pani, która robi z crepe z jajkami i szynką i już po jednym razie kojarzy jakie przyprawy lubię. Dzisiaj był z nią syn, który pytał skąd jestem, a kiedy dowiedział się, że z Polski to opowiadał o Lewandowskim. Potem poszedłem do takiej restauracji obok (Thipsamai) gdzie zawsze są tłumy ludzi i wziąłem sobie na wynos coś w rodzaju placka z krewetkami i warzywami w środku - bardzo dobre. Zdjęcie poniżej:



Jutro żegnam się już z Bangkokiem. Rano wylot do Birmy.

wtorek, 26 lipca 2016

Jestem w Bangkoku

No to jestem w Bangkoku. Na początek życie przypomniało mi, że warto uważać w Azji, na rwące się do pomocy osoby. Było to tak, że pan stojący na lotnisku pod stoiskiem opisanym jako Information, bardzo chciał mi pomóc zdobyć taksówkę. Zaczął tak rozmowę, ale potem okazało się, że to jakiś samochód do wynajęcia czy coś. Kosztował 1400 THB, co stanowi cały mój (i tak przesadzony) budżet na Bangkok. Zostawiłem go z tym samochodem i dotarłem do hostelu pociągiem i taksówką, łącznie za mniej niż 130 THB. A w cenę wliczone były dodatkowe atrakcje: wyścig z innym kierowcą, który ośmielił się nam zajechać drogę oraz nowość dla mnie, jazda slalomem pomiędzy skuterami.

Kable
Tutejszy styl jazdy przypomina mi trochę to co pamiętam z Chin, są jednak pewne różnice. Tajowie bardziej przejmują się kolorem świateł (masz mniejsze szanse, że coś cię rozjedzie, kiedy idziesz na zielonym). Z drugiej strony kiedy mogą już ruszyć do przodu, to ciężko im się zatrzymać. Przepychają się, mijają na centymetry, zajeżdżają sobie drogę. Start skuterów ze skrzyżowania przypomina rozpoczęcie wyścigu.

Restauracja na ulicy
Miasto sprawia wrażenie nieprawdopodobnie chaotycznego. Ruch uliczny to jedno, ale też wszędzie pełno ulicznych sprzedawców, jedzenie przygotowuje się i je na ulicy. W jednym miejscu nowoczesne wieżowce, a tuż obok budynki z murami zniszczonymi od wilgoci, lub wprost drewniane rudery. Nieprawdopodobna plątanina kabli, co widziałem już w Chinach, której nikt już chyba nie ogarnia. Wszędzie kanały po których pomykają takie drewniane krypy, bo barką czy łodzią bałbym się to nazwać. A do tego w tej mojej okolicy bardzo ładne świątynie, które są jednak w remoncie, rozgrzebane na wszystkie strony i ze stadami bezdomnych kotów, które przechadzają się po ołtarzykach. Ogólnie jednak podoba mi się tutaj. To miasto żyje. Chętnie zostałbym na kilka dni więcej.

Pierwszy tajski obiad
Najciekawsze odkrycie z najbliższej okolicy dzisiaj to Wat Sakat - Złota Góra. Bardzo spokojne i prawie nierozgrzebane remontem sanktuarium buddyjskie, ze wspaniałymi widokami na miasto.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Bezchmurna noc w Dubaj


Tak zatytułował to zdjęcie mój telefon. Na zewnątrz jest noc, ale temperatura nadal w okolicach 40 stopni. Po klimatyzowanym samolocie spotkanie z powietrzem nad rozgrzaną płytą lotniska było lekko porażające.

Mam za sobą lot najbardziej międzynarodowym samolotem w życiu. Wszystkich było tam po trochu, także dlatego, że wracały z Polski drużyny sportowe z jakichś mistrzostw. Dubaj widziałem tylko przez chwilę - rozświetlone miasto z ogromnymi alejami, które wyrosło nam nagle nad morzem - samolot skręcił, bo wcześniej widzieliśmy tylko ciemność. W oddali, na horyzoncie było widać dzielnicę wieżowców z wieżą Burdż Chalifa.

Teraz siedzę na lotnisku, jestem już po darmowym posiłku - dostaje się taki, jeśli trzeba czekać przez dłuższy czas na przesiadkę w Emirates - który mnie jednak rozczarował. Korzystam z ostatnich minut darmowego internetu i się nudzę. Pewnie jeszcze przejdę się po sklepach, choć i tak niczego nie kupię, bo nie będę przecież wiózł zakupów do Azji. Następny lot mam o trzeciej w nocy. Przydałoby się przespać, ale nie dam raczej rady na tych krzesełkach, tym bardziej że wedle polskiego czasu pora nie byłaby jeszcze odpowiednia. To chyba nawet dobrze, że się wymęczę, powinno być łatwiej jutro w Bangkoku. Jak pamiętam swoje pierwsze dni w Szanghaju, to nie udawało mi się zasnąć przed czwartą.

Lotnisko jest gigantyczne, większe nawet od Monachium czy Frankfurtu. Pomiędzy terminalami wiózł mnie pociąg metra, ale takiego które funkcjonuje właśnie tylko w obszarze lotniska.

niedziela, 24 lipca 2016

Plan na Birmę

Wylot z Warszawy w poniedziałek o 15 do Dubaju. Z Dubaju lecę (pierwszy raz A380!) do Bangkoku, gdzie dotrę we wtorek, około południa lokalnego czasu. Na Bangkok mam zaplanowane niecałe dwa dni i w czwartek rano wylatuję do Mandalaju w centralnej Mjanmie (Birmie).

Mam zaplanowane dwa dni w Mandalaju, poświęcone raczej na zwiedzanie samego miasta, niż na dalsze wycieczki. Potem jadę autobusem do Pagan. Tutaj co najmniej dzień spędzę w strefię archeologicznej zwiedzając świątynie. Jeżeli będzie odpowiednia pogoda i uda mi się znaleźć transport, spróbuję też dotrzeć do góry Popa.

W środę, trzeciego sierpnia, wyjeżdżam do Miktili. To tak naprawdę nie jest jakieś ciekawe miejsce, ale stwierdziłem, że nie dotrę nad jezioro Inle w ciągu jednego dnia, więc zatrzymam się w Miktili na noc. Może obejrzę sobie brzegi jeziora nad którym leży miasto. Następnego dnia czeka mnie kolejna autobusowa podróż do Nyaungshwe, które jest największym miastem nad jeziorem Inle. Kolejne kilka dni to zwiedzanie okolic jeziora.

Potem wyjeżdżam do Loikaw i tak naprawdę to nie wiem jeszcze jak tam dotrę. Być może uda się złapać lokalny autobus. Jest też opcja, o której czytałem na forum tripadvisor-a, żeby płynąć kilka godzin łodzią na południe, a potem wynająć taksówkę na ostatni, godzinny odcinek do miasta.

Następnego dnia wyruszam do nowej stolicy Mjanmy, wybudowanej kilkanaście lat temu, Naypyidaw. To kolejny odcinek, który nie wiem jak pokonam. Liczę na to, że między Loikaw, a Naypyidaw kursują regularne autobusy, ale opieram się tu tylko na lakonicznej odpowiedzi z forum, na pytanie kogoś kto miał podobne wątpliwości. Między tymi miastami na pewno kursują pociągi, ale to ostatni możliwy wybór. Trasę, która na mapie wygląda na 200-250 km, birmański pociąg pokonuje w 25 godzin!

Z Naypyidaw pojadę autobusem do Pyay, gdzie będę zwiedzał kolejne świątynie, a potem czeka mnie ostatni, prosty odcinek do Rangunu. Rangun będzie moją bazą przez niecały tydzień. Poza zwiedzaniem samego miasta, będę trochę jeździł po południowej Birmie. Gdzie i na jak długo zależy od pogody i stanu dróg, ponieważ na południu kraju o tej porze roku będą monsunowe deszcze. Z Rangunu wylatuję do Polski w połowie miesiąca. Do Warszawy powinienem wrócić 16 sierpnia.



niedziela, 15 maja 2016

GeeCON 2016

Prezentacje

Human Design Engineering

by Matt Ferrar

O tym jak to ludzie są różni, ale że trzeba ich zrozumieć i znaleźć między nimi wspólny mianownik, żeby zaprojektować dla nich dobry interfejs użytkownika. Do tego ogólniki w rodzaju, że należy rozmawiać z klientami, żeby dowiedzieć się co im przeszkadza oraz żeby łączyć i mieszać różne podejścia i technologie. Na koniec garść frazesów w rodzaju “właściwy produkt musi pojawić się we właściwym czasie”.


A Decade of DDD, CQRS, Event Sourcing

by Greg Young

Z tej prezentacji najlepiej zapamiętałem część o kulcie cargo wśród programistów, którzy ucząc się jakiejś metodologii lub technologii zaczynają na ślepo podążać za autorytetami. Tymczasem od wszystkich reguł i wzorców są wyjątki i CQRS nie jest tu wyjątkiem.

Była także krytyka programistów, którzy mają ambicje by tworzyć kolejne frameworki, ale porzucają je po kilku miesiącach. Zapoznanie się z frameworkiem zaczyna zajmować więcej więcej czasu niż napisanie podobnego kodu i wtedy jego twórcy ogłaszają, że to już nie framework tylko “reference application”. Naprawdę użyteczne są tylko te elementy, które można zaimportować do swojego projektu jako biblioteki.

Caught in the Act: Kotlin Bytecode Generation and Runtime Performance

by Dmitry Jemerov

O tym jak bytecode wygenerowany ze źródeł w Kotlinie przekłada się na kod w Javie. Nie znałem wcześniej Kotlina, ta prezentacja to nie był mój pierwszy wybór (ta którą wybrałem została odwołana) i nie przekonała mnie do pisania w Kotlinie. Wydaje mi się, że przynajmniej po części, język rozwiązuje problemy, które istniały tylko do czasu wprowadzenia Javy 8.

Cloud Native Java

The Bootiful Application

by Josh Long

Dwie bardzo podobne do siebie prezentacje z tworzeniem REST-owej aplikacji na żywo, rozpoczynając od szablonu wygenerowanego na start.spring.io. W pierwszej wykorzystane zostały SpringBoot, Eureka, Hystrix i Zipkin. Druga prezentacja była bardziej o konfiguracji samego SpringBoot-a.

Fajnie i zabawnie poprowadzone, make jar not war i zabawy z ascii logiem springowej aplikacji. Tyle tylko, że druga prezentacja wydawała się klonem pierwszej. Identyczny wstęp, te same dowcipy, w dokładnie tych samych miejscach. Zastanawiałem się czy nie wyjść, ale kiedy przebrnęliśmy przez pierwsze dziesięć minut zrobiło się inaczej i znów ciekawie.

Servless Architecture in the Cloud - AWS Lambda

by Tomasz Stachlewski

Napisany w Javie mikroserwis jako AWS lambda. Przykład konfiguracji na Amazon API Gateway  i mapowania parametrów wejściowych HTTP na JSON. Prezentacja zrealizowana trochę z punktu widzenia sprzedawcy Amazona, więc dużo o tym dlaczego warto w ogóle zapłacić za ich usługi.

Machine Learning for (JVM) developers

by Mateusz Dymczyk

Wyszliśmy od definicji podstawowych pojęć używanych w systemach uczących się, a potem prowadzący przeszedł do istniejących rozwiązań dla JVM. Jako warte uwagi wymienił cztery: Spark, Flink, Storm i H2O - są one nowe i moją dość wygodne API.

W Sparku było przygotowane demo. W pierwszej części, na podstawie archiwalnych danych z Google’a, wykorzystując model Linear Regression, Spark usiłował przewidzieć ceny akcji. Wyszło tak sobie, tzn. różnice w cenie były w okolicach 10 dolarów dla skrajnych wartości.

W drugiej części, posiłkując się przykładami spamu oraz normalnych mejli, Spark miał się nauczyć rozpoznawać spam. Tym razem została wykorzystana metoda Logistic Regression With SGD i Spark odniósł sukces, prawidłowo rozpoznając kolejny spam.

Is HBase still a thing?

by Lars George

Trudno powiedzieć. To znaczy może i jest, ale wykład nie zainteresował mnie. Rozpoczął się od przydługiego wstępu o historii komputerów, zmian sprzętowych, wejścia oprogramowania open source, itd. Potem było o architekturze HBase, używanym przez nie formacie plików i zaletach w porównaniu z komercyjnymi produktami (dobrze się skaluje).

Beyond Lambdas - the aftermath

by Daniel Sawano, Daniel Deogun

Przykłady użycia lambd i klasy Optional z Javy 8 oraz problemy, które mogą wystąpić przy ich stosowaniu.

O tym na przykład, żeby nie łamać zasady pojedynczej odpowiedzialności, by zapisać cały kod funkcjonalny w jednej linii.

O problemach występujących przy równoległym przetwarzaniu strumieni. O tym, że przy takim przetwarzaniu należy zwrócić uwagę na zmienne lokalne dla wątków oraz upewnić się, że zależności które mamy (zewnętrzne biblioteki) są wątkowo-bezpieczne.

Navigating ALL the Knowledge

by James Weaver

Prezentacja o ConceptMap. Automatyczne budowanie grafów zależności, znajdywanie relacji (również najkrótszych ścieżek) pomiędzy pojęciami. Wszystko to na bazie wiedzy zgromadzonej i udostępnionej na Wikipedii.

Beyond NoSQL - Go Events / DROP DATABASE

by Jarosław Ratajski

Kosmiczna prezentacja o dwóch grupach deweloperów z różnych wszechświatów. W jednym z nich nadal używa się Hibernate’a. W drugim deweloperzy zauważyli, mniej więcej w okolicy 2003 roku, że mają do dyspozycji wiele rdzeni procesora oraz więcej pamięci i przestali stosować bazy danych, jeśli nie są niezbędne. W obydwu wszechświatach galaktyczna firma dostarczająca pizzę zamówiła u deweloperów system, który będzie przetwarzał 10 000 zamówień na sekundę.

Tak więc w tym lepszym ze światów, deweloperzy pisali kod w Javie używając PriorityQueue. Mieli pewne problemy ze współbieżnością i zapisem danych na dysk, ale szybko je rozwiązali. W drugim świecie deweloperzy wstawiali do kodu adnotacje JPA i tworzyli zapytania do bazy danych.

Potem przyszedł czas na test. System bez Hibernate’a był w stanie przetworzyć 40 000 zapytań na sekundę. Ten z Hibernate dał radę 600. I nawet po optymalizacji, nie udało się zbliżyć do wymagań.

A był to dopiero początek, bo prawdziwe problemy pojawiły się z nowymi wymaganiami dla systemu (“będziemy komponować własne pizze - nie ma problemu, potrzebujemy dwudziestu tabel, żeby to zamodelować”).

Puentą prezentacji było to, że bazy danych i JEE to tak naprawdę pomysły z lat 90. Z czasów gdy pamięć była droga, a komputery dysponowały już dużą ilością miejsca na dysku. I że tak naprawdę, dla większości zastosowań, możemy obejść się bez baz danych.

Introduction to Designing Voice-Driven Experiences

by Staszek Paśko

To miało być przede wszystkim demo Alexy, głosowej asystentki Amazonu. Niestety Alexa nie dawała rady, podobno przez to, że po sali rozchodził się dźwięk z mikrofonu, w którym siebie słyszała. Demo zostało więc przerwane po drugiej czy trzeciej pomyłce, a zamiast niego było więcej slajdów o tym jak wykorzystać Alexę we własnej, mobilnej aplikacji.

What’s Oracle Doing With JavaScript?!

by Geertjan Wielenga

Prezentacja o OracleJET, w szczególności o utrzymywaniu zależności do bibliotek JS w projekcie przy użyciu RequireJS. W drugiej części prezentacji o Two-way Data Binding przy zastosowaniu KnockoutJS.

REST no more use an actor (and Lego and Raspberry)

by Johan Janssen

System zbudowany z Raspberry Pi, pociagów Lego, czytnika RFID (żeby pociąg wiedział gdzie jest) i kamery, jako alternatywa do pisania Hello World, przy testowaniu możliwości języka w zastosowaniach IoT. Demo na żywo jeżdżących pociągów, reagujących na zajście pewnych zdefiniowanych zdarzeń.

A przy okazji porównanie możliwości technologii zdalnych aktorów Akki z serwisami REST, w którym ci pierwsi wypadają znacznie bardziej korzystnie (lepszy czas odpowiedzi - 3300 użytkowników obsłużonych w tym samym czasie, co 600 przez REST).


Java 9 Modularity in Action

by Paul Bakker, Sander Mak

O modularyzacji JDK, która zostanie wprowadzona w Javie 9. Definicje modułów, udostępnionych interfejsów oraz zależności w plikach module-info.java. Nowe parametry poleceń java i javac. Linkowanie z jlink.

Demo z wykorzystaniem modułów, a potem przykład adaptacji istniejącego projektu do Javy 9. W przypadku bibliotek nad którymi nie mamy kontroli, będziemy korzystać z modułów automatycznych, generowanych na podstawie nazwy JAR-a i z wszystkimi interfejsami udostępnionymi publicznie. Jeśli mamy kontrolę nad kodem, generujemy nowy module-info komendą jdeps.

Top 10 Performance Mistakes

by Martin Thompson

To według Martina Thompsona:
10. Not upgrading

9. Duplicated work - tu został podany ekstremalny przykład kodu, który 7000 razy odpytywał bazę danych po jednym request’ie, ponieważ wykonywał jedno i to samo zapytanie w pętli.

8. Data Dependent Loads aka Pointer Chasing - sekwencyjny dostęp do pamięci jest szybszy od losowego, ale nawet ten jest wielokrotnie szybszy od dostępu w którym kolejny adres zależy od poprzednich wyliczeń. To w związku z przewidywaniem przez współczesne procesory kolejnych instrukcji. Było o tym, żeby wybierać właściwe kolekcje i potrzebie porządnej implementacji hashCode (bo inaczej HashSet/Map zmieniają się coś w rodzaju LinkedList).

7. Too Much Allocation - alokacja jest prawie darmowa, ale odzyskiwanie pamięci już nie, ze względu na działanie GC. Ponadto zbyt wiele alokacji lub kopiowania danych czyści cache procesora.

6. Going Parallel - z każdym kolejnym wątkiem dodajemy złożoności i powinniśmy zastanowić się czy tego naprawdę potrzebujemy, porównując szybkość przetwarzania wielowątkowego z szybkością działania pojedynczego wątku.

5. Synchronous Communication - marnujemy czas oczekując na odpowiedzi serwera.

4. Not understanding TCP - to rozwinięcie poprzedniego punktu. W szczególności jednak, ze względu na Algorytm Nagle'a, komunikat klienta może w ogóle nie zostać wysłany do serwera, przez co będzie wielokrotnie ponawiany.

3. Text Encoding - przesyłamy dane w tekstowych formatach (JSON, XML, Base64), bo tak jest nam go łatwiej przeczytać w trakcie debuggowania. Marnujemy czas procesora potrzebny na kodowanie/dekodowanie informacji. Lepiej używać Wiresharka.

2. API Design - przykład poniżej
Źle:
public String[] split(String regex)
Lepiej:
public Iterable<String> split(String regex)
ponieważ w tym drugim przypadku nie ma alokacji tablicy o nieznanym rozmiarze.

1. Logging - ponieważ popularne loggery używając locków, zmieniają nawet współbieżne aplikacje w coś co wykonuje się jak w jednym wątku. Czasem wszystko co robią to sprawdzenie, czy debugowanie jest w ogóle włączone. Powodują też, że kompilator ma problemy z wstawianiem metod inline.
Lepiej zapisywać zdarzenia, ale tak żeby wiedzieć kiedy i jak wiele razy jakiś wyjątek wystąpił, nie zapisywać w logach całego stosu, ponieważ jest to informacja która się powtarza. Raporty o błędach mogłyby być zapisywane do plików i odczytywane przez inne procesy.
Do debuggowania lepiej też wykorzystywać narzędzia, które wstawiają instrukcje do kodu w trakcie wykonania aplikacji - jak Byte Buddy.

Stoiska


IG postawiło na odstresowujące kaczki, ale zainteresowanie utrzymywało się tylko przez pierwszy dzień. Były rozdawane pendrive’y, notesy, piwo i inne gadżety. Lepsze nagrody można było wygrać w konkursach z kodem, prostą matematyką czy krzyżówkami. Zawiodłem się na Sii, które zebrało dane osobowe kilkuset osób, a potem losowało nagrody w czasie gdy trwały jeszcze niektóre wykłady. Zamiast kontaktować się telefonicznie z wygranymi, jak robiły to inne firmy, losowano kolejnych. Rósł stos odłożonych na bok “zwycięzców”, a oni dalej losowali. Kto wie może też tam wygrałem, znalazłem się na miejscu pod koniec losowania.

Kolejki ustawiały się do koła fortuny jednej z firm, gdzie można było wygrać power banki, pendrive’y, koszulki i skarpetki. Wszyscy próbowali wielokrotnie, a w pierwszych dniach naprawdę coś tam ciekawszego zdobyłem. Ostatniego dnia wygrałem “prezent”, czyli dowolny przedmiot do wyboru. Na stoisku były w tym czasie już tylko damskie koszulki, skarpetki i długopisy. Nie były to moje pierwsze skarpetki, więc jeszcze kilka dni i nie musiałbym ich już nigdy więcej kupować.