sobota, 30 lipca 2016

W drodze

Po Mjanmie podobno najlepiej podróżuje się autobusem. Są tu też pociągi, ale miejscami jeżdżą wolniej od rowerów. Przygotowując się do podróży, czytałem o tym jak działają linie autobusowe. O tym, że jeżdżą w nich klimatyzowane autobusy. I kiedy okazało się, że bilet mogę kupić w hotelu i że nie muszę jechać na dworzec, bo ktoś po mnie wyjedzie, zacząłem spodziewać się luksusu, szczerze mówiąc.

Okazało się, że przyjechał po mnie sam autobus. Zamiast wyjechać z jednego miejsca jeżdżą godzinę po mieście i zbierają pasażerów. Autobus faktycznie miał jakąś tam klimatyzację, ale był zupełnie inny niż się spodziewałem. To był po prostu stary autobus, jak polski PKS sprzed kilkunastu lat:



Poza kierowcą mieliśmy pilota, który zbierał pieniądze, otwierał drzwi (zawsze w pełnym biegu) i płacił za przejazd, bo najwyraźniej wszystkie drogi są tu płatne. Raz zapłacił rzucając banknotem w kierunku ludzi, którzy mieli go przyjąć - autobus tylko trochę zwolnił.

Mieliśmy przerwy. Pierwszą na toaletę, czyli jak się okazało zbiorowe sikanie na poboczu autostrady (nie skorzystałem). Kolejną na posiłek. Zatrzymaliśmy się koło przydrożnego baru. Tutaj otoczyły nas natychmiast kobiety sprzedające przekąski. Wziąłem sobie krojone mango i przekąskę której nazwy nie znam, od pani z koszem na głowie. Nie miała jak mi wydać pieniędzy, więc chciała dołożyć jaja jakiegoś ptaka - raczej nie gotowane. Wybrałem zamiast tego coś w rodzaju słonych ciastek.

Kobiet z koszami na głowach spotkaliśmy później więcej:




Jazda trwała łącznie blisko sześć godzin i bardzo mnie wymęczyła. Jechaliśmy szybko po bardzo wyboistej drodze. Tym razem nie było dwóch pasów, co chwilę coś mijaliśmy lub wyprzedzaliśmy, co oznaczało obowiązkowe trąbienie. Natomiast takie atrakcje jak stado krów na autostradzie miejscowych w ogóle nie ruszały. Kierowca nawet nie zwolnił:



Do hotelu dotarłem wieczorem. Mieszkam w wiosce, która nazywa się Nowe Pagan. Okolica jest mocno turystyczna, wszystko jest bardzo drogie. Restauracje chwalą się punktami z tripadvisora, ale jedzenia jest mniej i jest kilka razy droższe (ale nadal taniej niż w Polsce - 5000 kyatów to mniej niż 17 złotych). Kiedy jednak poszedłem do lokalnego sklepu, to mimo tych wszystkich turystów na ulicach, reakcja była taka jakby przyleciało do nich UFO. Przestali kupować, tylko przechodzili koło mnie, żeby mi się przyjrzeć.

Zmieniłem swoje plany. Wyleciał z nich Loikaw. Zamiast tego spędzę dwie noce w Naypyidaw. Teraz, kiedy wiem już jak się tu podróżuje, szkoda mi czasu na dwa przejazdy autobusem. Nie widzę też sensu przyjazdu wieczorem do miasta, z którego miałbym wyjechać rano. Zwłaszcza przyjazd na jeden wieczór do stolicy nie miałby sensu. Żałuje, że nie mogę zrezygnować z Miktili, która jak już wiem, będzie niepotrzebnym przystankiem w drodze nad jezioro Inle. Ale na to już za późno, teraz zapłaciłbym za rezygnację i to więcej niż za noc.

Jak widzicie mam tu prawdziwy internet! Mogłem wrzucić zdjęcia z Mandalaju! A dzisiaj udało mi się sfotografować coś co wyglądało na hinduistyczną religijną paradę. Nie wiem czy było wolno, bo ktoś tam na mnie krzyczał, ale zdjęcia są. A jeśli chodzi o internet, to podobno działa tylko od 6 wieczorem do 9 rano, ale pewnie w dzień i tak nie będę siedział w hotelu.

Są natomiast problemy z prądem. Odkąd tu przyjechałem było już pięć albo sześć przerw w zasilaniu. Najkrótsza trwała kilka sekund, najdłuższa około pięciu minut. W tej chwili noszę ze sobą latarkę, staram się też mieć ją pod ręką w hotelu.

piątek, 29 lipca 2016

Mandalaj

Na ten dzień zaplanowałem sobie tylko wyprawę na Wzgórze Mandalaj. O tym co dalej, miałem zdecydować później. Wyszedłem z hotelu żeby odszukać postój taksówek, który widziałem poprzedniego dnia. Po drodze robiłem zdjęcia przejeżdżających autobusów:


Udokumentowałem dla Was typowy wygląd mandalajskich chodników, o którym pisałem wczoraj:


Ruch uliczny przestał mnie przytłaczać. Przyzwyczajam się. Trzeba przestrzegać kilku prostych reguł i jest dobrze. Nie wolno zwracać uwagi na światła, bo zielone dają fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Trzeba się cały czas rozglądać, czy coś na ciebie nie jedzie. Nie wolno gwałtownie zmieniać prędkości i kierunku ruchu - to wszystkich dezorientuje. Kiedy zbliża się skuter, który normalnie przejechałby sekundę czy dwie po tobie, trzeba śmiało iść do przodu. Kiedy szedłem normalnie, a potem się zatrzymałem, widziałem panikę w oczach kierowców. Co ja takiego planuję? Z której strony mnie ominąć?

Postój taksówek okazał się wędrujący. Wczoraj widziałem nawet tablicę TAXI na poboczu. Dzisiaj nie było śladu po taksówkach i po tablicy. No, ale to miasto jest po prostu pełne ludzi, którzy marzą o wożeniu turystów. Stwierdziłem więc, że taksówka sama mnie znajdzie i ruszyłem wzdłuż fosy Pałacu Królewskiego (bardzo pomaga w orientowaniu się w tym mieście tak w ogóle - ma kształt prostokąta i ciągnie się kilometrami). Taksówka faktycznie mnie znalazła, w postaci pani, która miała zeszyt z referencjami napisanymi w różnych językach. Między innymi jakaś polska para napisała, że pani jest bardzo pomocna i warto się z nią dogadać.

Tylko, że ona miała motocykl. Do tej pory jak ognia unikałem motocyklowych taksówek. Pełno takich było w Szanghaju i przez cały czas, kiedy tam byłem, nie spróbowałem ani razu. W Mandalaju doszedłem do wniosku, że chyba nie mam wyjścia. Albo to, albo pięć kilometrów piechotą, lub ewentualnie skuterowa taksówka, kilometr dalej. No i przełamałem się, a jazda była nawet całkiem przyjemna. Jeden nieciekawy moment nastąpił w miejscu gdzie był remont i jechaliśmy po kamieniach - bardzo trzęsło.

Pożegnałem się z panią, która bardzo chciała mnie wozić po całym mieście. Jeszcze na pożegnanie powiedziała, że podjedzie w południe, na wypadek gdybym zmienił zdanie. A ja poszedłem na Wzgórze Mandalaj. Jest to wielkie buddyjskie sanktuarium co oznacza między innymi, że nie wolno tam wchodzić w butach. Pokonałem boso schody, które prowadzą na szczyt. Ponieważ po południu zwiedzałem kolejne świątynie, to jakieś pół dnia spędziłem bez butów. Zaczęły mi się kształtować takie naturalne na podeszwach stóp.

Po drodze na szczyt mijałem kolejne świątynie, stragany z jedzeniem i dewocjonaliami. Wzgórze zamieszkują całe plemiona bezdomnych psów i kotów, które żyją tu w przyjaźni, wspólnie żebrząc u ludzi o jedzenie. Większość z nich po prostu wylegiwała się na schodach:


Spotkałem dziewczynę, która sprzedawała ręcznie robione pocztówki, wyklejane z bambusa. Ładne, ale pewnie mocno przepłaciłem. Bardzo była szczęśliwa, kiedy mi je sprzedała. Przybiegła jeszcze potem zademonstrować dzwonek, który zmienia brzmienie pod wpływem podmuchu powietrza. Pozostali sprzedawcy nie zwracali na mnie uwagi, niektórzy spali. Po dniu w mieście, gdzie wszyscy chcieli mnie podwieźć, odpocząłem na tym wzgórzu.

W drodze powrotnej stwierdziłem, że jednak zdecyduję się na wycieczkę motocyklem. To nie jest miasto dla pieszych, a te ciężarówkobusy bez znajomości lokalnego języka są nie do ogarnięcia. Kiedy zszedłem okazało się, że pani zmieniła się w pana (męża), a motocykl w samochód. Potem przy moim obiedzie, trwały negocjacje gdzie i za ile on mnie zawiezie. Bo chciał mnie wozić po całej okolicy, a czasu już na to brakowało trochę. Stanęło na zwiedzaniu Mandalaju i mostu w Amarapurze.

Tak więc, przez całe popołudnie zwiedzałem świątynie w Mandalaju:


Zostałem też zawieziony do trzech sklepów z pamiątkami co było niestety ujemną stroną wynajęcia kierowcy. Z drugiej strony, w jednym ze sklepów mogłem zobaczyć jak pamiątki powstają i zrobić zdjęcia. Odwiedziłem zakład w którym robi się ubrania z jedwabiu:


Zostałem też poczęstowany hinduskim jedzeniem i herbatą, kiedy towarzyszyłem panu kierowcy przy jego obiedzie.

Na koniec dnia pojechaliśmy do Amarapury, gdzie znajduje się najdłuższy na świecie most zbudowany z dębu indyjskiego:


Na obydwu krańcach mostu znajdują się bazary z dość nietypowym jedzeniem, które widziałem w Mandalaju tylko tam, z krabami i innymi rzecznymi stworzeniami. Jedzenie można też było kupić na samym moście. Można było wynająć łódź i popływać po jeziorze (ja już nie miałem czasu), albo się w nim wykąpać, na co jednak decydowali się tylko miejscowi.

Wizyta w Amarapurze właściwie zakończyła mój dzień. Wieczorem doświadczyłem pierwszego wyłączenia prądu, o których tyle czytałem. No ale trwało tylko minutę, a ja akurat byłem w hotelu, więc mnie to szczególnie nie zaskoczyło. Jutro żegnam się z Mandalajem.

czwartek, 28 lipca 2016

Pierwszy dzień w Mjanmie

Do Mandalaju przyleciałem samolotem Air Asia - to taki azjatycki Ryanair - niczego nie dostaniesz, jeśli nie zapłacisz za to ekstra. Na lotnisku zebrali nas w grupę, bo jest tu taka opcja żeby dzielić taksówkę i właściwie wszyscy się na to decydują - jest znacznie taniej. Podróżowałem więc do miasta w towarzystwie Hiszpanek, włoskiej pary i Irlandczyka.

W Mjanmie (Birmie) ruch jest prawostronny, ale z jakiegoś powodu wszyscy mają też kierownicę po prawej stronie. Normalnie to byłby z tym problem przy wyprzedzaniu, ale drogi na wsi są tu dwupasmowe. Tylko nie wyobrażajcie sobie, że to takie autostrady. Raczej dwie zniszczone wiejskie drogi, obydwie jednokierunkowe, w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie.

Jechaliśmy też autostradą i poza tym, że była szersza nie było lepiej. Miejscami napotykaliśmy na masakryczne wyboje. Tak jakby zamontować na autostradzie progi zwalniające, tylko że były to garby, albo szczeliny w jezdni.

Mijaliśmy rozlewiska rzeki Irawadi, stada wychudzonych krów, które zwykle pilnował ktoś śpiący w jakimś szałasie, albo po prostu na ziemi; pozłacane świątynie i trochę ruin. W pewnym momencie wjechaliśmy do Mandalaju i wkrótce otoczył nas uliczny chaos. Zaszokował mnie sposób w jaki oni tu podróżują. Jeżdżą na przykład wierzchem na pakunkach przewożonych przez ciężarówkę:


Albo po prostu wiszą na samochodzie, na czymkolwiek czego mogą się trzymać:


Poruszanie się tutaj po ulicy to wyzwanie. Miałem już takie doświadczenia z Chin i ostatnio z Bangkoku, ale w żadnym z tych miejsc nie było tak ciężko. Tutaj właściwie nie ma chodników. Niby są, ale na całą szerokość parkują na nich samochody i motocykle, albo rozłożony jest bazar:


Ludzie wypakowują jakieś rzeczy w wielkich workach, siedzą, leżą, sprzedają, kupują. Są rynsztoki, częściowo przykryte, ale czasem jednak nie. A czasem pokrywa jest tymczasowa i wygląda, że może się obsunąć lub złamać. Można wpaść. Zwykle chodnik jest tak zablokowany, że trzeba iść krawędzią jezdni. Kierowcy ostrzegają się tutaj trąbiąc. Co chwilę więc ktoś na skuterze trąbi na ciebie, żeby pokazać, że będzie cię mijał. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i cały czas uważać.

Całe życie toczy się na ulicy, dom handlowy był pusty powyżej drugiego piętra. Są podziemne przejścia, którymi niby można skrócić drogę, ale tam też jest bazar i jeżdżą samochody.

Trochę pobłądziłem. Ulice mają numery i w pierwszych minutach, przytłoczony tym bajzlem, nie zarejestrowałem tabliczek. Na szczęście jest tu taka wieża zegarowa, która jest dobrym punktem orientacyjnym i udało mi się dotrzeć w okolice hotelu. Ale zamiast wrócić do pokoju pojechałem pod Pałac Królewski czymś w rodzaju tuk-tuka.

Taksówki: co chwilę ktoś mnie zaczepiał i proponował taksówkę. Tylko niestety najczęściej byli to chłopcy, którzy chcieli sobie dorobić wożąc turystę na skuterze. Najbardziej namolny szedł za mną (cały czas w tym bajzlu, który wciąż z trudem ogarniałem) i opowiadał mi jak to koniecznie muszę go wynająć, bo on ma pomysły. Prawdziwych taksówek widziałem na mieście kilka. Te ciężarówki, które wożą ludzi, służą chyba za autobusy.

Pod pałacem wynająłem sobie rower (trzeba było, bo droga jest daleka z miejsca do którego docierają cywilne samochody). Ruch w tym miejscu jest mały, ale można jeździć wyłącznie jedną ulicą - pałac otoczony jest ze wszystkich stron przez strefę wojskową. Budynki mnie nie zachwyciły, to zresztą rekonstrukcja budowli zniszczonej w czasie wojny. Ale było tam bardzo cicho i spokojnie i odpocząłem po bazarze. Na tyle, żeby specjalnie tam wrócić przed wieczorem, spróbować swoich sił jeszcze raz i przy okazji znaleźć coś ciekawego do jedzenia. Było już jednak spokojnie, prawie wszyscy się zwinęli. Tyle tylko, że napiłem się soku wyciskanego z trzciny cukrowej.

Internet: dostałem od hotelu voucher z hasłem. Szybkość 100kpbs na download i tyle samo na upload. Zastanawiałem się jak to możliwe, że ktoś dzisiaj może oferować takie parametry i twierdzić, że w hotelu jest dostęp do internetu. Zagadka wyjaśniła się na zegarze telefonu:


Myślałem, że przyleciałem tu tak po prostu samolotem, tymczasem cofnąłem się przez jakiś portal w czasie. Poważniej: praktycznie nie mam internetu. Mogę odbierać mejle, załadować kilka mocno zmniejszonych zdjęć na bloga i właściwie niewiele więcej. Mapy nie funkcjonują, na facebooku dowiaduję się, że ktoś napisał mi komentarz i już po pięciu minutach wiem o co chodzi. Nawet z wyszukiwarką jest kiepsko i zanim zadam pytanie muszę zastanowić się, czy warto czekać kilka minut na odpowiedź. Mandalaj jest dużym miastem. Spodziewam się, że dalej będzie tylko gorzej. Dlatego proszę o wyrozumiałość jeśli Wam na coś nie odpiszę. Najprawdopodobniej dotarłem do miejsca gdzie internetu już nie ma.

Co do hotelu jeszcze, to czy ktoś potrafi mi wyjaśnić czemu to służy:
Ja się tylko tak domyślam, że to może dlatego, żeby nie chodzić nigdzie z suszarką. Coś jak ta łyżka na łańcuchu z Misia. Tylko dlaczego nikt nie przywiązał czajnika, telewizora, ani telefonu? Poza tym jeśli komuś będzie zależało to przecież zabierze ze sobą i kontakt i suszarkę. Macie jakieś inne pomysły?

Dzień na Bangkok

Kiedy szukałem co najlepiej zobaczyć w Bangkoku, jeśli na zwiedzanie mamy tylko jeden dzień, znalazłem:  Pałac Królewski oraz świątynie Wat Pho i Wat Arun.

Pałac Królewski spod świątyni Wan Arun

W Pałacu Królewskim, wbrew nazwie, nie mieszka już król. Przeprowadził się do innego pałacu. Odbywają się tu tylko koronacje oraz najważniejsze uroczystości. Pomimo tego pałac pilnowany jest przez wojsko i to zarówno gwardzistów w galowych mundurach jak i zwykłych żołnierzy z karabinami maszynowymi, którzy zajmują jeden z budynków przy wejściu.

Królowi należy okazać uszanowanie poprzez właściwy ubiór. No i okazało się, że moje spodnie, choć niby sięgały za kolana, były zbyt krótkie i mogłyby urazić króla. Dlatego zostałem cofnięty do wejścia, gdzie wypożyczono mi na czas zwiedzania takie specjalne długie portki, które zakryły mi łydki i inne nietaktowne części kończyn.

Po zapłaceniu, bardzo wysokiej jak na tutejsze ceny, kwoty 500 THB za bilet, dostałem się do środka. Przeciskając się przez ciżby chińskich turystów, którzy usiłowali wybić mi oczy parasolkami i kijami do selfie, zwiedziłem kolejne świątynie, w tym najważniejszą, Świątynię Szmaragdowego Buddy. Potem obejrzałem sobie dokładnie pałac z zewnątrz, bo jak się okazuje, nawet jego część nie jest udostępniona do zwiedzania. Mimo wszystko uważam, że było warto. Właśnie dla świątyń, które otaczają pałac.

Później poszedłem zobaczyć posąg Leżącego Buddy w Wat Pho oraz popłynąłem na drugi brzeg rzeki Menam, do Wat Arun. W miejscu z którego wypływają łodzie znajduje się duży bazar z jedzeniem i pamiątkami, na który wróciłem później. Wat Arun była niestety rozczarowaniem, bo podobno rozpościera się z niej wspaniały widok na miasto, a obecnie jej wieża nie jest dostępna ze względu na remont.

Zostało mi mnóstwo czasu, więc postanowiłem popłynąć na wycieczkę łodzią po kanałach. Wczoraj napisałem o tych łodziach, że to takie krypy. Nie wiedziałem jakie są szybkie. Jak wracaliśmy to nasz sternik, wyciągnął z silnika swojej łodzi wszystko, chyba specjalnie żeby na nas nachlapać. Sami zobaczcie:



Płynąc kanałami zobaczyłem trochę inne miasto. Czasem płynęliśmy obok czyichś ogrodów, zwykle jednak przepływaliśmy koło ruder, które ledwie stały na drewnianych palach. Widziałem zresztą jeden taki dom, który załamał się do środka. Mogliśmy podziwiać przyrodę, napotkaliśmy żółwie oraz czaple i inne ptaki. Największą sensację na naszej łodzi wzbudził jednak pewien gatunek wyrośniętych wodolubnych jaszczurów, które jak się okazało zamieszkują tutejsze brzegi. Spotkaliśmy ich pięć sztuk, w różnych sytuacjach (płynący, wygrzewający się na brzegu, usilnie usiłujący wydostać się na brzeg w miejscu gdzie nie mogło mu się udać).

Potem wróciłem na bazar po kolejne porcje ulicznych przekąsek (mam już swoje ulubione jak roti z bananami), zastanowiłem się co dalej i doszedłem do wniosku, że chcę sobie zrobić przerwę w hostelu.

Ponieważ po obserwacjach miejscowego ruchu ulicznego uznałem, że moja wizyta w Bangkoku nie byłaby kompletna bez przejażdżki tuk-tukiem, więc tak właśnie wróciłem. Fragment tego powrotu zarejestrowałem komórką:



W momencie kiedy otwierałem drzwi spadały pierwsze krople deszczu, który szybko zamienił się w ulewę. I tak oto doświadczyłem swojego pierwszego w czasie tego wyjazdu monsunowego deszczu, przez który musiałem zrezygnować z planów wieczornego spaceru.

Wyszedłem jeszcze tylko na kolację, najpierw do pani, która robi z crepe z jajkami i szynką i już po jednym razie kojarzy jakie przyprawy lubię. Dzisiaj był z nią syn, który pytał skąd jestem, a kiedy dowiedział się, że z Polski to opowiadał o Lewandowskim. Potem poszedłem do takiej restauracji obok (Thipsamai) gdzie zawsze są tłumy ludzi i wziąłem sobie na wynos coś w rodzaju placka z krewetkami i warzywami w środku - bardzo dobre. Zdjęcie poniżej:



Jutro żegnam się już z Bangkokiem. Rano wylot do Birmy.

wtorek, 26 lipca 2016

Jestem w Bangkoku

No to jestem w Bangkoku. Na początek życie przypomniało mi, że warto uważać w Azji, na rwące się do pomocy osoby. Było to tak, że pan stojący na lotnisku pod stoiskiem opisanym jako Information, bardzo chciał mi pomóc zdobyć taksówkę. Zaczął tak rozmowę, ale potem okazało się, że to jakiś samochód do wynajęcia czy coś. Kosztował 1400 THB, co stanowi cały mój (i tak przesadzony) budżet na Bangkok. Zostawiłem go z tym samochodem i dotarłem do hostelu pociągiem i taksówką, łącznie za mniej niż 130 THB. A w cenę wliczone były dodatkowe atrakcje: wyścig z innym kierowcą, który ośmielił się nam zajechać drogę oraz nowość dla mnie, jazda slalomem pomiędzy skuterami.

Kable
Tutejszy styl jazdy przypomina mi trochę to co pamiętam z Chin, są jednak pewne różnice. Tajowie bardziej przejmują się kolorem świateł (masz mniejsze szanse, że coś cię rozjedzie, kiedy idziesz na zielonym). Z drugiej strony kiedy mogą już ruszyć do przodu, to ciężko im się zatrzymać. Przepychają się, mijają na centymetry, zajeżdżają sobie drogę. Start skuterów ze skrzyżowania przypomina rozpoczęcie wyścigu.

Restauracja na ulicy
Miasto sprawia wrażenie nieprawdopodobnie chaotycznego. Ruch uliczny to jedno, ale też wszędzie pełno ulicznych sprzedawców, jedzenie przygotowuje się i je na ulicy. W jednym miejscu nowoczesne wieżowce, a tuż obok budynki z murami zniszczonymi od wilgoci, lub wprost drewniane rudery. Nieprawdopodobna plątanina kabli, co widziałem już w Chinach, której nikt już chyba nie ogarnia. Wszędzie kanały po których pomykają takie drewniane krypy, bo barką czy łodzią bałbym się to nazwać. A do tego w tej mojej okolicy bardzo ładne świątynie, które są jednak w remoncie, rozgrzebane na wszystkie strony i ze stadami bezdomnych kotów, które przechadzają się po ołtarzykach. Ogólnie jednak podoba mi się tutaj. To miasto żyje. Chętnie zostałbym na kilka dni więcej.

Pierwszy tajski obiad
Najciekawsze odkrycie z najbliższej okolicy dzisiaj to Wat Sakat - Złota Góra. Bardzo spokojne i prawie nierozgrzebane remontem sanktuarium buddyjskie, ze wspaniałymi widokami na miasto.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Bezchmurna noc w Dubaj


Tak zatytułował to zdjęcie mój telefon. Na zewnątrz jest noc, ale temperatura nadal w okolicach 40 stopni. Po klimatyzowanym samolocie spotkanie z powietrzem nad rozgrzaną płytą lotniska było lekko porażające.

Mam za sobą lot najbardziej międzynarodowym samolotem w życiu. Wszystkich było tam po trochu, także dlatego, że wracały z Polski drużyny sportowe z jakichś mistrzostw. Dubaj widziałem tylko przez chwilę - rozświetlone miasto z ogromnymi alejami, które wyrosło nam nagle nad morzem - samolot skręcił, bo wcześniej widzieliśmy tylko ciemność. W oddali, na horyzoncie było widać dzielnicę wieżowców z wieżą Burdż Chalifa.

Teraz siedzę na lotnisku, jestem już po darmowym posiłku - dostaje się taki, jeśli trzeba czekać przez dłuższy czas na przesiadkę w Emirates - który mnie jednak rozczarował. Korzystam z ostatnich minut darmowego internetu i się nudzę. Pewnie jeszcze przejdę się po sklepach, choć i tak niczego nie kupię, bo nie będę przecież wiózł zakupów do Azji. Następny lot mam o trzeciej w nocy. Przydałoby się przespać, ale nie dam raczej rady na tych krzesełkach, tym bardziej że wedle polskiego czasu pora nie byłaby jeszcze odpowiednia. To chyba nawet dobrze, że się wymęczę, powinno być łatwiej jutro w Bangkoku. Jak pamiętam swoje pierwsze dni w Szanghaju, to nie udawało mi się zasnąć przed czwartą.

Lotnisko jest gigantyczne, większe nawet od Monachium czy Frankfurtu. Pomiędzy terminalami wiózł mnie pociąg metra, ale takiego które funkcjonuje właśnie tylko w obszarze lotniska.

niedziela, 24 lipca 2016

Plan na Birmę

Wylot z Warszawy w poniedziałek o 15 do Dubaju. Z Dubaju lecę (pierwszy raz A380!) do Bangkoku, gdzie dotrę we wtorek, około południa lokalnego czasu. Na Bangkok mam zaplanowane niecałe dwa dni i w czwartek rano wylatuję do Mandalaju w centralnej Mjanmie (Birmie).

Mam zaplanowane dwa dni w Mandalaju, poświęcone raczej na zwiedzanie samego miasta, niż na dalsze wycieczki. Potem jadę autobusem do Pagan. Tutaj co najmniej dzień spędzę w strefię archeologicznej zwiedzając świątynie. Jeżeli będzie odpowiednia pogoda i uda mi się znaleźć transport, spróbuję też dotrzeć do góry Popa.

W środę, trzeciego sierpnia, wyjeżdżam do Miktili. To tak naprawdę nie jest jakieś ciekawe miejsce, ale stwierdziłem, że nie dotrę nad jezioro Inle w ciągu jednego dnia, więc zatrzymam się w Miktili na noc. Może obejrzę sobie brzegi jeziora nad którym leży miasto. Następnego dnia czeka mnie kolejna autobusowa podróż do Nyaungshwe, które jest największym miastem nad jeziorem Inle. Kolejne kilka dni to zwiedzanie okolic jeziora.

Potem wyjeżdżam do Loikaw i tak naprawdę to nie wiem jeszcze jak tam dotrę. Być może uda się złapać lokalny autobus. Jest też opcja, o której czytałem na forum tripadvisor-a, żeby płynąć kilka godzin łodzią na południe, a potem wynająć taksówkę na ostatni, godzinny odcinek do miasta.

Następnego dnia wyruszam do nowej stolicy Mjanmy, wybudowanej kilkanaście lat temu, Naypyidaw. To kolejny odcinek, który nie wiem jak pokonam. Liczę na to, że między Loikaw, a Naypyidaw kursują regularne autobusy, ale opieram się tu tylko na lakonicznej odpowiedzi z forum, na pytanie kogoś kto miał podobne wątpliwości. Między tymi miastami na pewno kursują pociągi, ale to ostatni możliwy wybór. Trasę, która na mapie wygląda na 200-250 km, birmański pociąg pokonuje w 25 godzin!

Z Naypyidaw pojadę autobusem do Pyay, gdzie będę zwiedzał kolejne świątynie, a potem czeka mnie ostatni, prosty odcinek do Rangunu. Rangun będzie moją bazą przez niecały tydzień. Poza zwiedzaniem samego miasta, będę trochę jeździł po południowej Birmie. Gdzie i na jak długo zależy od pogody i stanu dróg, ponieważ na południu kraju o tej porze roku będą monsunowe deszcze. Z Rangunu wylatuję do Polski w połowie miesiąca. Do Warszawy powinienem wrócić 16 sierpnia.