sobota, 20 sierpnia 2016

Pożegnanie z Mjanmą

Dzień przed wyjazdem z Mjanmy wybrałem się na wyprawę okrężną linią kolejową Rangunu. Na dworcu zastałem rozkład jazdy napisany wyłącznie po birmańsku, dwa otwarte okienka z których nie wiadomo które sprzedaje bilety (być może żadne) oraz równie zagubionego Taja, który podróżował po Mjanmie z matką. Dopytaliśmy się w końcu w jednym z okienek i okazało się, że bilety sprzedają na peronie, z którego odjeżdżał pociąg. Bilet kosztował zaledwie 200 kyatów - czyli 60 groszy. Potem, zupełnie jak w Polsce, pociąg zmienił peron w ostatniej chwili. Niezupełnie jak w Polsce, ludzie po prostu przebiegli przez tory w nowe miejsce.

Początkowo byłem trochę rozczarowany. Spodziewałem się spartańskich warunków, tłoku i pasażerów przewożących żywe kurczaki. Tymczasem pociąg okazał się całkiem wygodny. Służył wcześniej w kolejach japońskich i miał jeszcze ich oznaczenia (JR). Nie było tłoku. Pasażerowie nie robili niczego ciekawego. To ja wzbudziłem chwilową sensację, kiedy zacząłem się smarować kremem z filtrem UV - przyglądało mi się pół wagonu. Po dwóch deszczowych dniach w Rangunie na kilka godzin wyszło słońce.


Pociąg ożywił się, kiedy zatrzymaliśmy się koło targu i do wagonu wpakowały się handlarki zieleniną (→ nagranie). Całą drogę oglądały swoje towary i wymieniały się nimi. Stopniowo, kiedy minęliśmy połowę drogi i zaczęliśmy się zbliżać do centrum, pociąg zaczął się zapełniać. Przez okna wyglądały dzieci, które wkrótce wynalazły zabawę w chowanego - to jest chowały się przede mną, kiedy pojawiałem się w oknie z aparatem. Wkrótce jednak dwoje odważniejszych postanowiło zapozować mi do zdjęć:



W pozostałym czasie miałem zamiar spacerować po centrum. Poprzedniego dnia spędziłem interesujący wieczór próbując różnych rzeczy oraz obserwując ruchome uliczne karaoke (→ pierwsze nagranie, → drugie nagranie) i chciałem powtórzyć to doświadczenie. Niestety, drugi raz w czasie tego wyjazdu, zatrułem się. Wieczór spędziłem umierając w hotelu.

Początkowo o swój stan obwiniłem duriana, którego zjadłem poprzedniego wieczora - owoc, pomimo zapachu, jest nadspodziewanie dobry. Jednak brejowata konsystencja, która przypominała mi masę czekoladową, sprawiła, że nie wspominałem go dobrze. Bardziej doświadczeni znajomi uświadomili mnie jednak, że najprawdopodobniej były to kurczaki. Problemem mogą być lodówki, w których trzymane jest mięso, a które wyłączają się w czasie blackout-ów. W Rangunie jednak, była to pewnie kwestia kurczaka, który odczekał swoje na ulicy, zanim ktoś z restauracji go kupił. A ja błędnie zakładałem, że kurczaki w restauracji są dość bezpiecznym wyborem.

Następnego ranka przeżyłem jeszcze rozczarowanie kiedy okazało się, że w poniedziałki targ Bogyoke jest zamknięty. Ostatni dzień spędziłem oglądając kolejne ulice - każda z nich specjalizuje się w innego rodzaju sklepach i zakładach rzemieślniczych. I tak na przykład jest specjalna ulica elektryków, gdzie można naprawić albo kupić sprzęt, albo ulica krawców, gdzie siedzi ich kilkudziesięciu, przy maszynach do szycia.

Wieczorem pojechałem na lotnisko międzynarodowe i przeżyłem lekki szok. To było jak powrót do widmowej stolicy. Lotnisko było duże i kompletnie puste. Tego wieczora odlatywały z niego trzy samoloty, w tym nasz, który zatrzymywał się tu w drodze z Hanoi. Właściwie nie widziałem podróżujących Birmańczyków. Do mojego samolotu wsiadło trzydzieścioro Amerykanów i Europejczyków. Po przejściu przez bramki znaleźliśmy się w kompletnie pustej hali wyłożonej dywanami:

Był tam tylko jeden sklep, w którym można było dostać polską wódkę, ale nic birmańskiego. I jeszcze bar z kawą. Nie było kantoru, przez co wywiozłem z Mjanmy 40 tys. kyatów. Próbowałem je sprzedać w Dubaju:
- Do you buy Myanmar kyats?
- Who??
- Myanmar kyats!
- [śmiech] Nobody!
Będę je próbował sprzedać na forum podróżników.

I tak moja przygoda z Mjanmą dobiegła końca. Co bym zmienił w planie? Na pewno nie zatrzymałbym się w Meiktili i pojechał od razu nad Jezioro Inle. Mimo, że było drogie i niełatwo tam dojechać, to nie zrezygnowałbym z surrealistycznego Nay Pyi Taw. Gdybym miał się jednak zmieścić w tym samym czasie to pewnie nie pojechałbym do Pyain, a zamiast tego został dłużej nad jeziorem i poszedł na kilkudniowy trekking w góry.
Choć deszcze dały mi w kość tak naprawdę dopiero w Rangunie, to następnym razem do Azji południowo-wschodniej pojadę w porze suchej.

sobota, 13 sierpnia 2016

Miasto w deszczu

Początek mojego pobytu w Rangunie to niekończący się potop, lejący się z nieba:


Chwilami deszcz słabł i mogłem poruszać się po mieście, ale w każdej chwili mogła nadejść kolejna ulewa. Parasol i płaszcz przeciwdeszczowy - nie wystarczały. Woda dostawała się wszędzie. Wczoraj suszyłem pieniądze oraz przewodnik, który wydawało się, że był bezpieczny w plecaku. Teraz najcenniejsze rzeczy mam pozawijane w folie. Od wilgoci kończy się mój telefon, niby działa jeszcze, ale są problemy z ładowaniem baterii. Sandały po dniu brodzenia w wodzie przestały nadawać się do użytku. Musiałem kupić klapki, takie w jakich chodzą miejscowi, bo tylko takie buty dają tu radę (kawałek plastiku na stopie - nic do zamoknięcia).

Nie wszystkim deszcz przeszkadza. Tutaj na przykład chłopcy bawią się jeżdżąc na tyłkach po mokrej świątynnej posadzce:


Byłem też świadkiem innej sceny. Każdego dnia rano, mnisi w Birmie wychodzą na obchód po mieście, by zebrać dary od mieszkańców: ryż, owoce, albo pieniądze. Chodzą tak też w pełnej ulewie, bez żadnej osłony przed deszczem:



Mieszkam w samym centrum miasta, w miejscowym Chinatown. Wokół pełno chińskich restauracji i bazar na ulicy z jedzeniem przygotowywanym na miejscu, owocami, kawałkami kurczaków, rzecznymi i morskimi stworzeniami, a nawet szarańczą:


Na mojej ulicy żyje ponadto rodzina kurczaków, które chodzą sobie pomiędzy straganami. Jeśli wyjdę z hotelu odpowiednio wcześnie to wielkie miasto powita mnie pianiem kogutów:


W dalszej okolicy mieszkają mniejszości hinduskie i muzułmańskie, można więc spróbować innych kuchni. Hinduskiej próbowałem wczoraj. Robiłem tam też sesję fotograficzną dla pana który sprzedaje gazety i miał chyba marzenie, żeby ktoś sfotografował go z każdą z jego gazet:


Po piątej fotce podziękowałem i szybko się oddaliłem, zanim się ustawił do kolejnego zdjęcia.

Po mieście poruszam się taksówkami. Są tu prawdziwe autobusy, ale ich system jest dla mnie nadal nie od ogarnięcia. Wygląda to tak, że na przystanek podjeżdża opisany birmańskim pismem autobus i ktoś bardzo głośno krzyczy przez chwilę (być może opowiada dokąd autobus jedzie), chętni wsiadają i autobus odjeżdża - dokądś. Jest też kilka linii szybkich autobusów, które działają na zasadach zbliżonych do europejskich, ale w najbliższej okolicy nie ma przystanków tych autobusów.


Z taksówkarzami jest tu taki problem, że nie znają dobrze miasta. Kiedy jechałem z dworca autobusowego, który znajduje się daleko na północy - w okolicach lotniska - mój kierowca pięć razy zatrzymywał się i pytał innych kierowców taksówek o drogę. Potem to samo zdarzyło mi się, kiedy wracałem do hotelu już z bliższej okolicy. Google Maps i nawigacja były bezużyteczne, ponieważ moi kierowcy najwyraźniej nie potrafili czytać map - równie dobrze mogłem pokazywać im jakieś szlaczki - i pewnie zastanawiał się jeden i drugi czemu mu to pokazuję. Z powodu bariery językowej, nie było możliwości przekazania informacji - jeden z kierowców, za nic nie mógł zrozumieć, że ma skręcić dopiero na światłach - cały czas próbował wcześniej. Nauczyłem się, żeby nie podawać adresu, tylko kierować się na duży i znany punkt w okolicy (dla mojego hotelu to Pagoda Sule).

Życie pieszych w tym mieście jest bardzo ciężkie. Nie ma mowy by ktokolwiek ustąpił pieszemu, normalna jest tu scena kiedy człowiek, lub grupka ludzi stoi na środku ulicy i z obydwu stron w pełnym pędzie mijają ich samochody. Czasem to jedyny sposób, żeby przedostać się przez ulicę - przejść kawałek i czekać aż zwolni się kolejny pas. W niebezpiecznych sytuacjach kierowcy nie zwalniają, trąbią i liczą, że uskoczysz na czas. Szczęśliwie są tu też uliczne światła (tylko dla samochodów). Tworzą się też korki, które zatrzymują ruch samochodowy. Zwykle jednak trzeba trochę poczekać na okazję do bezpiecznego przejścia ulicy.


Co zwiedziłem? Pagody: Botahtaung, SuleSzwedagon. Przeszedłem wzdłuż i wszerz całe Chinatown i szerzej sporo spacerowałem po centrum. Znalazłem targ Bogyoke, gdzie można dostać między innymi pamiątki - ale zakupami zajmę się w ostatni dzień.

środa, 10 sierpnia 2016

Pyain - Śrikszetra

Jadąc do Nay Pyi Taw opuściłem utarte turystyczne szlaki. Kiedy wczoraj rano wyjeżdżałem z widmowej stolicy autobusem, byłem w nim jedynym obcokrajowcem. Nikt z obsługi nie znał angielskiego, nie było klimatyzacji, jechaliśmy z otwartymi oknami. Każdy z podróżnych, poza mną, dostał na drogę plastikową torebkę do której mógł wypluwać przeżuwany betel, a także wyrzucać kawałki jedzenia.

Autobus do Pyain
Droga przypominała wąskie, wiejskie ulice w Polsce. Nasz autobus miał problemy z mijaniem samochodów z naprzeciwka, co chwilę musieliśmy zjeżdżać na pobocze. To nadal jedna z głównych dróg w Birmie, tzw. stara droga Pagan - Rangun.

Na śniadanie zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce w górach. Na tyłach restauracji trzymali małpę uwiązaną na lince. Nikt nie rozumiał angielskiego, a kelnerka u której chciałem coś zamówić, roześmiała się i uciekła (na szczęście zjawił się ktoś inny - i udało się dogadać pokazując jedzenie sąsiada).

Fotka z drogi
Na obiad zatrzymaliśmy się w podobnym miejscu. Do stolika zaprosiło mnie dwóch współpasażerów, którzy strasznie chcieli mi pomóc. Jeden uparł się, żeby zapłacić za moją colę (z obiadu zrezygnowałem), a potem dołożył od siebie jeszcze kokosową przekąskę. Cały czas próbowali mi coś wyjaśnić, ale po prostu nie byłem w stanie zrozumieć ich angielskiego. W końcu jeden z nich napisał na telefonie "I am police. I help you" - bo to byli policjanci wracający ze stolicy. Pomoc pomocą, ale jak to sobie przypominam to zadawali też trochę takich pytań, żeby sprawdzić co robię.

Celem mojej podróży było miasto Pyain, a wybrałem je na przystanek głównie ze względu na znajdujące się nieopodal ruiny Śrikszetry - miasta, które istniało tu między V a IX wiekiem.

Z dworca autobusowego przejechałem motocyklową taksówką - z dwoma plecakami na plecach, w tym jednym wielkim. Jechałem już tak raz w Meiktili - ale tam był tu krótki odcinek. Teraz było około trzech kilometrów. Co do tych dworca, to jeszcze wyjaśnienie, bo widziałem ich sporo w ostatnich dniach - nazywam tak ulicę na której znajdują się biura firm autobusowych. Pod takim biurem zwykle zaczyna trasę autobus. Czyli autobusy każdej firmy mają swój własny początkowy przystanek. Jutrzejszą podróż do Rangunu rozpocznę od znalezienia właściwej firmy autobusowej, bo nie kupię tu biletu za pośrednictwem hotelu - miejsce w którym teraz mieszkam to rodzaj motelu prowadzonego przez birmańską rodzinę.

Pyain jest bardzo tanie, zwłaszcza w porównaniu do Pagan czy Inle. Jazda motocyklem z dworca do motelu kosztowała 1000 kyatów (trochę ponad trzy złote). Wyraźnie widać, że nie mieli tu jeszcze wielu turystów. Jest to także widoczne w reakcjach ludzi na ulicy. Wszyscy patrzą się na mnie, niektórzy dyskretnie, ale zdarza się, że po prostu wytrzeszczają oczy. W tych ostatnich przypadkach, czasem nie potrafię się powstrzymać i zaczynam się śmiać, co powoduje też śmiech, lub jeszcze większy szok i niedowierzanie. Są też inne reakcje, mężczyzna który wyglądał na trochę szalonego i który zażądał robienia zdjęć, a potem tańczył na ulicy. Kobieta, która koniecznie chciała żeby zrobić zdjęcie jej dziecka. Dzieci, które ktoś już nauczył żebrać ("money, money"). Kolejne dziecko, które specjalnie staje naprzeciw mnie na ulicy i szczerzy się do mnie. I tak dalej, przez cały dzień. Białych widziałem w tym mieście tylko kilkoro.

Śrikszetra
Dzisiaj rano pojechałem do ruin Śrikszetry - motocyklową taksówką oczywiście. Kierowca zaoferował się jeszcze, żeby mnie wozić po strefie archeologicznej, która jest ogromna. Śrikszetra mnie rozczarowała, bo większość z tego co tam jest to tylko pozostałości murów wydobyte spod ziemi. Świątyń, takich żeby były zachowane w całości, jest kilka i poza Pagodą Bawbawgyi to małe świątynki. Po zwiedzeniu muzeum, wróciłem do miasta, w którym odwiedziłem jeszcze Pagodę Shwe Sandaw. Resztę dnia spędziłem spacerując po Pyain, swoją obecnością dostarczając rozrywki mieszkańcom oraz robiąc zdjęcia.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Miasto-widmo

Noc w autobusie to dla mnie ciąg obrazów, przerywanych momentami snu. Przydrożna jadłodajnia przy której zatrzymują się autobusy. Ktoś krzyczy przez mikrofon, kiedy danie jest gotowe. Ludzi jest tyle, że krzyczy bez przerwy. Droga przez góry, sznur samochodów jeden po drugim pokonujących serpentyny - ruch jest większy niż w dzień, tylko zamiast skuterów więcej samochodów. Ta sama droga, jakaś wioska w górach. Obok drogi leży autobus, który wypadł z trasy. Kierowcy gromadzą się na coś co wygląda jak sejmik, po czym wszyscy wsiadają do samochodów i odjeżdżają. Dużo później, już na nizinach, stary autobus wypchany po brzegi pakunkami. Na każdym siedzeniu leży wielka paczka - pakunki jeżdżą tu w autobusach, a ludzi wozi się ciężarówkami.

Pół godziny przed dotarciem na miejsce, w oddali widać łunę świateł. Wkrótce przekonam się, że to nie światła miasta, tylko uliczne światła kompletnie pustych, wielopasmowych autostrad. Nay Pyi Taw jest nimi poprzecinane. W nocy sypiają na nich psy. Kiedy jechałem taksówką, był to jedyny samochód na całej długości takiej arterii.

Osiem pasów w jedną stronę
Wśród łuny świateł wyróżnia się Pagoda Uppatasanti - rozświetlona, odbija się złotem w chmurach. A wczoraj wieczorem, przed moim wyjazdem, w Nyaung Shwe był kolejny blackout - światła zgasły w połowie miasta.

Autobus nie wjeżdża nawet do Nay Pyi Taw, zatrzymujemy się na dworcu w Pyinmanie. Natychmiast otacza mnie tłum kierowców taksówek, którzy długo dyskutują lokalizację mojego hotelu. Pokazuję im ją na Google Maps - pojechaliśmy, ale później i tak się zgubili. Miejscowi nie znają i nie lubią Nay Pyi Taw. Do hotelu jadę z dwoma Birmańczykami (kierowcy towarzyszy zmiennik). Kiedy jedziemy przez dzielnicę hoteli, słyszę jak komentują coś po birmańsku i dodają do tego z drwiną angielskie słowo "city". Widok jest rzeczywiście absurdalny. Z jednej strony pustej autostrady ciągną się kolejne kompleksy hoteli, każdy ogromny i oddalony od sąsiadów - w Nay Pyi Taw nie widziałem jeszcze zwartej zabudowy. Z drugiej mroczna pustka - lasy, pola lub łąki.

Tu się właśnie zgubiliśmy. Muszę jeszcze raz pokazać (kierowcy taksówki!) jak dojechać na miejsce. Skręcamy w kolejną, tym razem węższą ulicę i jedziemy przez następną pustkę - na mapie Google ten obszar jest oznaczony jako "Diplomatic Housing Estate" - w okolicy widzę co najwyżej kilka domów.

Typowa ulica
Nay Pyi Taw jest stolicą Mjanmy od dziesięciu lat. Decyzję o budowie nowego miasta i przeniesieniu tu władz podjął wojskowy rząd Mjanmy z generałem Than Shwe na czele. Niewiele spraw można załatwić w stolicy, sądząc po tym, że z pełnego autobusu, w Nay Pyi Taw wysiadła ze mną jeszcze tylko jedna osoba. Pozostali pojechali dalej do Rangunu - poprzedniej stolicy i prawdziwego centrum życia tego kraju.

Mój hotel jest taki sam jak miasto - ogromny i pusty. Jestem jednym z kilku gości. Śniadanie jadłem zupełnie sam w wielkiej jadalni. Na każdego z nas przypada chyba po dwadzieścia osób obsługi. Cena jest wysoka jak na Mjanmę, ale niższa od cen pokoi w Polsce - nie mam pojęcia jak się utrzymują. Możliwe, że hotel jest w jakiś sposób subsydiowany.

Po południu pojechałem na miasto. Niestety nie było mowy o samodzielnym poruszaniu się. Piechotą przeszedłbym wiele kilometrów nim spotkałbym innego człowieka. Komunikacja publiczna? Co miałaby tu wozić, powietrze? Musiałem wynająć taksówkę od hotelu - kilka godzin było droższe niż dzień taksówki w Mandalaju.

Za dnia miasto robi jeszcze gorsze wrażenie niż w nocy. Jest nieprawdopodobnie puste. Nie ma tu nawet pól, tylko lasy. Pomiędzy lasami, w odległości kilometrów od siebie, rządowe budynki. Widziałem tylko jedno małe osiedle i kilka domów. Niektóre z ulic mają po dziesięć pasów w jedną stronę. Na minutę przejeżdża nimi jeden albo dwa samochody. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez ogromne, kompletnie puste ronda. Bliżej centrum zaczęliśmy widywać troszeczkę więcej ludzi i samochodów, ale nic poza tym nie wskazywało na to, że jesteśmy w dużym mieście.

Parlament zza ogrodzenia
Co tu się zwiedza? Największe atrakcje Nay Pyi Taw to Pagoda Uppatasanti i białe słonie trzymane w klatce nieopodal, budynek parlamentu oraz fontanna. Do parlamentu nie dotarliśmy, dojechaliśmy do bramy kilometr przed i zostaliśmy zawróceni przez żołnierzy. Nie wiem czy to jako obcokrajowiec stanowię takie zagrożenie, czy może po prostu parlament zamknięty jest teraz dla wszystkich. Wiem, że Birmańczykom zdarza się czasem podchodzić bliżej i robić zdjęcia. Z fontanny zrezygnowałem sam, bo kiedy przejeżdżaliśmy obok, była akurat ulewa. To miasto jest absurdalne samo w sobie, nie ma potrzeby by dodawać sobie jeszcze atrakcji w rodzaju oglądania fontann w strugach deszczu.

Widok na miasto
Spod pagody obejrzałem sobie miasto dookoła. We wszystkich kierunkach ta sama zielona pustka. Tu i tam, wśród lasów, pojedyncze budynki. Na wschodzie lasy przechodzą w pola (ale to już zamieszkana przez ludzi Pyinmana i okolice), które ciągną się daleko aż do gór.

Wróciłem do hotelu i czekam teraz na poranny autobus.

Album ze zdjęciami z Nay Pyi Taw udostępniłem tutaj.

sobota, 6 sierpnia 2016

Inle

Zwiedzanie jeziora zacząłem wczoraj od wyprawy łodzią. Dowiedziałem się o niej pięć minut przed czasem. Poszedłem do recepcji zapytać czy jest jakaś szansa na wypłynięcie tego samego dnia. I okazało się, że jest - para Holendrów jest gotowa podzielić się kosztami ze mną - mieli wypłynąć za pięć minut. Tak mi się spieszyło, że nie wziąłem ze sobą niczego do ochrony przed słońcem - zmieniłem teraz kolor na czerwony.


Cały dzień pływaliśmy od jednej atrakcji do drugiej. Zaczęliśmy od pagody Hpaung Daw U i bazaru, który ją otacza. Potem popłynęliśmy do wioski Nan Pan i do pagody Shwe Inn Tain - gdzie dłuższy czas spacerowałem wśród ruin. Byliśmy także w warsztatach rzemieślniczych przyglądać się jak powstają ubrania z bawełny i jedwabiu, stalowe noże, papierosy oraz srebrna biżuteria. Tutaj wykuwanie noży:



W każdym z tych miejsc można było oczywiście kupić miejscowe wyroby.

Częścią wycieczki było przyglądanie się jak pracują ludzie na jeziorze, rybacy i poławiacze wodorostów:


Na koniec popłynęliśmy do klasztoru Nga Phe Kyaung, który słynął kiedyś ze skaczących kotów (czy może skaczącego kota). Kotów w klasztorze jest mnóstwo, ale nie skaczą, raczej śpią w różnych miejscach:


Skaczący kot to obecnie tylko legenda, która ma tu ściągnąć więcej turystów.

Dzisiaj dla odmiany pojechałem na wycieczkę rowerową. Rower wziąłem z hotelu, niestety strasznego gruchota. Przedni hamulec prawie nie działał. Wciskałem go do oporu i jadąc z góry nadal przyspieszałem. Tylny straszliwie rzęził. Kilka razy użyłem tego hamulca jako sygnału dźwiękowego do płoszenia psów i innych rowerzystów. Był donośny jak klaksony ciężarówek, więc budziłem popłoch. Przynajmniej dopóki ten ktoś spłoszony mnie nie zobaczył. Moje hamowanie wyglądało tak:



W połowie przypadków, po użyciu tego hamulca, opadała mi jeszcze podpórka i zaczynała zgrzytać po ulicy, więc musiałem się całkiem zatrzymać.

Mimo wszystko wyprawa była całkiem przyjemna. Pojechałem drogą po wschodniej stronie jeziora, najpierw do winnicy Red Mountain - gdzie można spróbować kilku gatunków miejscowych win. Potem do leśnego klasztoru w wiosce Mine Thauk. Z wioski przeprawiłem się łodzią na drugi brzeg jeziora i wróciłem do miasta od zachodu, zatrzymując się po drodze w co ciekawszych miejscach.

Jutro rano, według planu, miałem wyjechać do Naypyidaw. Okazało się jednak, że nie ma dziennych autobusów do Naypyidaw znad jeziora Inle. Pojadę dopiero wieczorem, autobusem nocnym i dotrę na miejsce nad ranem. Jutro czeka mnie więc kolejny dzień na jeziorem, choć pewnie spędzę go w Nyaung Shwe i nie będę już raczej wyjeżdżać poza miasto.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Nad jezioro

Opuściłem Pagan wczoraj rano, busem który od środka wyglądał jakby miał się za chwilę rozpaść. Poza standardową gromadą zachodnich turystów, jechała ze mną wietnamska rodzina. Ojciec rodziny, żona, dziecko i babcia. Miło się z nimi jechało, częstowali mnie swoim jedzeniem, rozmawialiśmy, bo on był bardzo rozmowny i kojarzył jakieś podstawowe fakty na temat Polski. Mjanmę traktowali trochę jak park rozrywki, który pokazuje ich własną przeszłość. "U nas w Wietnamie ludzie tak jeździli trzydzieści lat temu. Byliśmy bardzo biedni po wojnie" - to o Birmańczykach wiszących ze wszystkich stron na samochodzie. "U nas w Wietnamie, takiego samochodu nawet by nie dopuścili do ruchu. Taki jest stary" - to o naszym busie. Robili zdjęcia tych wszystkich ludzi na dachach samochodów z większym zapałem niż ja i inni Europejczycy.

Bardzo żałuję, że nie dojechałem tym busem do końca trasy. Miałbym dzień więcej nad Jeziorem Inle i jak się później okazało w ogóle jeden dzień więcej życia. Zaplanowałem to jednak inaczej. Zatrzymałem się w Meiktili. To błąd z czasu planowania trasy, którego naprawa ze względu na rezerwację, byłaby teraz bardzo kosztowna. Nie wiedziałem, że między Pagan a Inle kursują bezpośrednio autobusy.

Chciałbym powiedzieć, że warto się było zatrzymać, no ale nie mogę. Meiktila... po prostu jest. Standardowy uliczny bałagan, tylko na mniejszą skalę niż w Mandalaju. Jedna szeroka ulica i labirynt pomniejszych. Miasto leży nad brzegami jeziora, które jest jego największą atrakcją. Przy bliższym poznaniu atrakcja okazuje się akwenem o błotnistych brzegach, z jakiegoś powodu ogrodzonym na całej długości dziurawą siatką. Przesiadują nad nim miejscowe pary, ale jak to bywa w tutejszych miastach można też spotkać krowę lub świnię.

Głównym i być może jedynym wartym uwagi zabytkiem Meiktili jest świątynia Phaung Daw U, która znajduje się na pokładzie barki w kształcie jakiegoś mitycznego ptaka:


Jeśli ktoś jest spragniony innych zdjęć z Meiktili to więcej jest tutaj.

Mógł to być po prostu słaby wieczór, spędzony w nieciekawym mieście, ale na tym się nie skończyło. W końcu, po tygodniu jedzenia gdzie i co popadnie, doigrałem się. Już od rana nie czułem się najlepiej, ale dopiero obiad w Meiktili mnie powalił. Zjadłem jakieś smażone kluski z kurczakiem, były bardzo tłuste. Mój żołądek miał tego dość i się zbuntował. Wieczór spędziłem skręcając się z bólu. Czułem się jakbym trafił do piekła. Gdyby istniało, to tak mogłoby wyglądać, ciasny pokój, klimatyzator huczący jak silnik traktora, ludzie w recepcji z którymi nie można się dogadać, brzydkie miasto w którym musisz zostać na noc i ból.

Zaczęło mi przechodzić dopiero późnym wieczorem. Dzisiaj właściwie już całkiem ożyłem, ale na razie robię sobie dietę - dzień lub dwa bez jedzenia kupowanego na ulicy. Więcej czasu musi minąć zanim znów spróbuję birmańskich klusek.

Przed południem wyruszyłem w dalszą drogę. Kolejny raz busem, dokładnie na tej samej trasie, którą w całości mogłem pokonać wczoraj. Kilkadziesiąt kilometrów za Meiktilą wjechaliśmy w góry. Dalsza trasa to kilka godzin jazdy wąską drogą po serpentynach. Raz musieliśmy się zatrzymać, bo jadącym z nami Birmańczykom od zakrętów zrobiło się niedobrze. Ciekawe zastosowanie kierunkowskazów zaobserwowałem. Jadący przed nami kierowcy sygnalizowali nimi, czy można ich wyprzedzić. Kierunkowskaz w prawo oznaczał: droga zajęta lub sam będę coś wyprzedzał, nie wyprzedzaj mnie teraz. W lewo: możesz mnie wyprzedzić. Przed zakrętami są poza tym znaki nakazu trąbienia - to żeby ostrzec kierowców jadących z naprzeciwka.

Przed wieczorem dojechaliśmy do Nyaungshwe. To miasteczko w pobliżu jeziora Inle, połączone z nim kanałem.


Miejsce jest bardzo mocno turystyczne, pełno tu hoteli, restauracji i innej infrastruktury dla turystów. W oddali, na horyzoncie widać pasma górskie - z dwóch stron od wschodu i zachodu. Samo miasto leży na rozległej równinie, w której środku znajduje się jezioro. Spędzę tu najbliższe dwa dni.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Mount Popa

Dzisiaj byłem na wyprawie współdzieloną taksówką na Mount Popa - to wygasły wulkan z buddyjskim klasztorem na szczycie. Najpierw długo czekałem na taksówkę, bo kiedy jest współdzielona to jeździ po mieście i zbiera ludzi - ja byłem ostatni.

Po drodze zatrzymaliśmy się na dwadzieścia minut w miejscu, w którym wyrabia się różne rzeczy z orzechów kokosowych. Zostałem poczęstowanym mlekiem kokosowym, potem alkoholem który powstaje z orzechów (nie do końca zrozumiałem - ale chyba powstaje on jakoś naturalnie), kupiłem sobie przekąski zrobione z orzechów, których już wcześniej próbowałem i wiem, że są dobre. Potem dostałem herbatę i jeszcze tacę gdzie były różnego typu przekąski do spróbowania. W tym czasie ekipa z taksówki siedziała tylko i patrzyła na mnie jakbym miał za chwilę wybuchnąć, albo coś miało wyskoczyć na mnie z orzeszków ziemnych i rzucić mi się do gardła. Było ich sześcioro - jechała ze mną włoska para, francuska para i dwóch Azjatów - poza mną nikt niczego nie próbował.

Do wioski pod górą Popa wjechaliśmy w deszczu, więc z początku nie zobaczyłem jak to ciekawie wygląda - mogliśmy to zobaczyć dopiero w drodze powrotnej. Góra ma bardzo strome zbocza, które wznoszą się wysoko ponad wioską. Klasztor zajmuje cały jej szczyt.

W miasteczku i na górze żyją stada makaków, które są tu dodatkową atrakcją:


Trzeba na nie trochę uważać, ponieważ kradną. Na ogół jednak szukają jedzenia. Jedna z małp, przy mnie, porwała ze straganu kiść bananów. Poza tym nie wolno im patrzeć w oczy, te większe wkurzają się wtedy. Mniejsze to po prostu przeraża i zaczynają uciekać (przez co nici ze zdjęcia). Miejscowi czasem rzucają im jakieś słodycze zawinięte w papierki, albo owoce. Przed powrotem kupiłem sobie na bazarze smoczy owoc i od razu zostałem otoczony przez małpy. Większość to tylko popiskiwała żałośnie, ale jedna z tych starszych zaczęła tak dziwnie sapać. Niczego nie wskórała, dałem kilka kawałków pierwszym małpom (przez co od razu pojawiło się więcej), ale później już się nie dzieliłem.

Klasztor, poza tym jak jest położony, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Jeszcze jedna, kolejna w ostatnich dniach, buddyjska świątynia. Ciekawsza była dla mnie wioska, rozłożona poniżej góry.

Wróciliśmy z Popy strasznie wcześnie. Myślałem, że to będzie wyprawa na cały dzień, a trwała zaledwie kilka godzin - wróciliśmy po czternastej. Na resztę dnia wynająłem sobie znów skuter i chciałem zrobić więcej zdjęć świątyń, być może w czasie zachodu słońca. Niestety nadeszła burza z ulewą, schroniłem się w świątyni (That Byin Nyu). A kiedy ulewa ustała to było już późno i wróciłem do hotelu. Na drodze ze Starego Pagan znów przybyło wody. Przeprawa wyglądała dzisiaj tak:


Tym razem przejechałem już z nogami częściowo zanurzonymi. Ale silnik był na powierzchni, więc dałem radę.

Dodałem jeszcze kilka zdjęć do galerii Pagan.
A tutaj zdjęcia z Mount Popa.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Czasem słońce, zwykle deszcz - Królestwo Paganu

Moje dwa ostatnie dni to zwiedzanie Paganu. Dzisiaj to kilka wiosek na rzeką Irawadi, kiedyś była tu stolica Królestwa Paganu. Po dawnej świetności pozostało dwa tysiące buddyjskich świątyń rozsianych po równinie. Większość z nich jest opuszczona, niektóre są ogromne. Typowy dla Pagan jest widok kilkudziesięciometrowej stupy obok której pasą się kozy lub krowy. Oczywiście dla buddystów to nadal święte miejsca, wnętrza są utrzymywane w czystości, choć to niełatwe, bo gnieżdżą się w nich ptaki. Miejscowi pilnują żeby nikt nie wszedł do środka w butach.



Szczerze, nie jestem w stanie wymienić świątyń, które zwiedziłem. W pewnym momencie, jeszcze wczoraj rano, przestałem patrzeć do mapy i do przewodnika i po prostu podjeżdżałem do kolejnej świątyni, która mi się spodobała.

Przez niemal cały wczorajszy dzień padał deszcz. Chwilami trochę tylko kapało, czasem była to ulewa, zwykle coś pomiędzy. Dzień upłynął mi pod znakiem walki z wodą, niby miałem płaszcz przeciwdeszczowy, ale to było za mało. Wynająłem sobie rower, więc woda pryskała na mnie od dołu, spod kół. Czasem przedzierałem się przez błoto. Irawadi rozlała szeroko, fragment drogi znalazł się pod wodą, ale tamtędy też musiałem jeździć (dzisiaj rowerem już nie dałbym tam rady - woda jeszcze się podniosła). Po pierwszej świątyni i zdjęciu butów i skarpetek, tuż przed tym kiedy zaczęło mocniej padać, te ostatnie przestały nadawać się do użytku. Od tej pory jeździłem wyłącznie w (mokrych) butach. Przed większymi ulewami chroniłem się w świątyniach. Trochę słońca pojawiło się dopiero po południu.

Szczęśliwie, dzisiejszy dzień był jakby odwróceniem wczorajszego. Sporo słońca i kilka małych, przelotnych deszczy. Tym razem wynająłem sobie elektryczny skuter. Miałem z nim sporo zabawy, kiedy już go wyczułem i przestał mi się wyrywać przy starcie. Jeździłem nim tyle, że w końcu wyczerpałem baterię. Było to już przed wieczorem, miałem jeszcze wypłynąć na rejs po Irawadi, więc poprosiłem właściciela łodzi, żeby do nich zadzwonił. Przyjechał gość ze skuterem na wymianę, z pełnymi bateriami i jeszcze szybszym. Tylko kiedy nim wracałem w nocy, to wpadały mi do oczu owady, które skądś wyległy po zmroku. Przydałyby się gogle jako wyposażenie do takiego skutera.


Ogólnie dobrze się tu czuję, mógłbym spędzić tu więcej czasu. Jest jednak pewna rzecz, która mnie tu drażni. W Mandalaju wszyscy chcieli mnie podwieźć, w Pagan wszyscy chcą mi sprzedać pamiątki i są przy tym ogromnie natrętni.

Podchodzi do mnie dziadek, opowiada historię swojego życia, że ma siedem dzieci i one nie mają co jeść, po czym wyjmuje dokładnie te same obrazki, które widziałem dzień wcześniej - u rodziny co to podobno utrzymuje się z ich malowania. Mówię dziadkowi, że już widziałem podobne. Ależ nie - odpowiada mi dziadek - jego mistrz nauczył takiego malowania. Najwyraźniej mistrz miał wielu uczniów. Wszędzie były te obrazki i wszędzie oryginalne, własnoręcznie malowane. Jeśli naprawdę sami je wykonują, to według szablonu jak kolorowankę.

Dziadka spotykam jeszcze raz wieczorem. Pamięta mnie, od czego sam zaczyna rozmowę, a później nawija tą samą gadką o obrazach i siedmiu głodujących dzieciach. Ja nie wiem czy jego dzieci głodują, ale tym razem chce mi się śmiać. Mam już za sobą spotkania z kilkunastoma "oryginalnymi" malarzami.

Od "malarzy" gorsi byli naganiacze, którzy szukali dla nich klientów. Znalazłem sobie stupę na którą można było wejść, dwadzieścia metrów po stromych schodach. Spokój, piękne widoki i nagle niestety jest, wypatrzył mnie. Jedzie do mnie na motocyklu, wdrapuje się, obchodzi stupę dookoła, bo zdążyłem zmienić miejsce. A potem czeka nas kilka minut przykrej rozmowy, bo ten naganiacz nieźle zna angielski i przesadza z pytaniami. Przestaję być miły, a on schodzi i unika mnie, kiedy spotykam go naprzykrzającego się kolejnemu turyście.

Każde moje wejście do świątyni zaczynało się od mniej więcej takiej rozmowy:
- Hello!
- Hello, I have paintings already! Thank you.
- Where are you from?
- Poland. No more paintings!
- Ok Poland. Maybe later.
- Maybe...

Potem przestałem się wdawać w dyskusje, bo oni "maybe" brali poważnie i czaili się na mnie przy wyjściu. Pod obrazy możecie sobie podstawić pocztówki, bransolety, koszulki i zdobione pudełka, ale rozmowa zawsze przebiegała w podobny sposób, też jakby z szablonu. Jakby mieli gdzieś szkołę, gdzie uczą ich rozmawiać z turystami.

Przynajmniej ci młodsi nie traktują tego do końca poważnie. Dziewczyny, które wspięły się za turystami na szczyt świątyni, żeby tam sprzedawać pudełka i koszulki:


Wejście tam było naprawdę wyjątkowo ciężkie. Nikt niczego nie kupił, same sobie w końcu zaczęły z tego żartować. Podobnie reagują niektóre dzieci, bo one też uczestniczą w tym handlu

Dwie osoby podeszły do mnie nieszablonowo i nie zaczęły rozmowy od tej samej formułki. Pierwszą była pani która sprzedawała pastę do robienia tanaki. Zaproponowała, że zrobi mi zdjęcia. Pokazała mi jak rozrabia pastę, potem namalowała mi tanakę i dopiero później zaczęliśmy rozmawiać o tym co ona sprzedaje. Nie kupiłem pasty, ale coś tam od niej niedrogiego wziąłem. A i tak dostałem jeszcze kostkę pasty w prezencie. Drugą był właściciel łodzi, którą płynąłem po Irawadi. Cena za rejs była bardzo niska, jeśli porównać ją z tym czego czasem żądali pozostali (20 tysięcy kyatów za jeden "oryginalny" obraz). No i wcześniej pomógł mi jeszcze ze skuterem.