czwartek, 4 sierpnia 2016

Nad jezioro

Opuściłem Pagan wczoraj rano, busem który od środka wyglądał jakby miał się za chwilę rozpaść. Poza standardową gromadą zachodnich turystów, jechała ze mną wietnamska rodzina. Ojciec rodziny, żona, dziecko i babcia. Miło się z nimi jechało, częstowali mnie swoim jedzeniem, rozmawialiśmy, bo on był bardzo rozmowny i kojarzył jakieś podstawowe fakty na temat Polski. Mjanmę traktowali trochę jak park rozrywki, który pokazuje ich własną przeszłość. "U nas w Wietnamie ludzie tak jeździli trzydzieści lat temu. Byliśmy bardzo biedni po wojnie" - to o Birmańczykach wiszących ze wszystkich stron na samochodzie. "U nas w Wietnamie, takiego samochodu nawet by nie dopuścili do ruchu. Taki jest stary" - to o naszym busie. Robili zdjęcia tych wszystkich ludzi na dachach samochodów z większym zapałem niż ja i inni Europejczycy.

Bardzo żałuję, że nie dojechałem tym busem do końca trasy. Miałbym dzień więcej nad Jeziorem Inle i jak się później okazało w ogóle jeden dzień więcej życia. Zaplanowałem to jednak inaczej. Zatrzymałem się w Meiktili. To błąd z czasu planowania trasy, którego naprawa ze względu na rezerwację, byłaby teraz bardzo kosztowna. Nie wiedziałem, że między Pagan a Inle kursują bezpośrednio autobusy.

Chciałbym powiedzieć, że warto się było zatrzymać, no ale nie mogę. Meiktila... po prostu jest. Standardowy uliczny bałagan, tylko na mniejszą skalę niż w Mandalaju. Jedna szeroka ulica i labirynt pomniejszych. Miasto leży nad brzegami jeziora, które jest jego największą atrakcją. Przy bliższym poznaniu atrakcja okazuje się akwenem o błotnistych brzegach, z jakiegoś powodu ogrodzonym na całej długości dziurawą siatką. Przesiadują nad nim miejscowe pary, ale jak to bywa w tutejszych miastach można też spotkać krowę lub świnię.

Głównym i być może jedynym wartym uwagi zabytkiem Meiktili jest świątynia Phaung Daw U, która znajduje się na pokładzie barki w kształcie jakiegoś mitycznego ptaka:


Jeśli ktoś jest spragniony innych zdjęć z Meiktili to więcej jest tutaj.

Mógł to być po prostu słaby wieczór, spędzony w nieciekawym mieście, ale na tym się nie skończyło. W końcu, po tygodniu jedzenia gdzie i co popadnie, doigrałem się. Już od rana nie czułem się najlepiej, ale dopiero obiad w Meiktili mnie powalił. Zjadłem jakieś smażone kluski z kurczakiem, były bardzo tłuste. Mój żołądek miał tego dość i się zbuntował. Wieczór spędziłem skręcając się z bólu. Czułem się jakbym trafił do piekła. Gdyby istniało, to tak mogłoby wyglądać, ciasny pokój, klimatyzator huczący jak silnik traktora, ludzie w recepcji z którymi nie można się dogadać, brzydkie miasto w którym musisz zostać na noc i ból.

Zaczęło mi przechodzić dopiero późnym wieczorem. Dzisiaj właściwie już całkiem ożyłem, ale na razie robię sobie dietę - dzień lub dwa bez jedzenia kupowanego na ulicy. Więcej czasu musi minąć zanim znów spróbuję birmańskich klusek.

Przed południem wyruszyłem w dalszą drogę. Kolejny raz busem, dokładnie na tej samej trasie, którą w całości mogłem pokonać wczoraj. Kilkadziesiąt kilometrów za Meiktilą wjechaliśmy w góry. Dalsza trasa to kilka godzin jazdy wąską drogą po serpentynach. Raz musieliśmy się zatrzymać, bo jadącym z nami Birmańczykom od zakrętów zrobiło się niedobrze. Ciekawe zastosowanie kierunkowskazów zaobserwowałem. Jadący przed nami kierowcy sygnalizowali nimi, czy można ich wyprzedzić. Kierunkowskaz w prawo oznaczał: droga zajęta lub sam będę coś wyprzedzał, nie wyprzedzaj mnie teraz. W lewo: możesz mnie wyprzedzić. Przed zakrętami są poza tym znaki nakazu trąbienia - to żeby ostrzec kierowców jadących z naprzeciwka.

Przed wieczorem dojechaliśmy do Nyaungshwe. To miasteczko w pobliżu jeziora Inle, połączone z nim kanałem.


Miejsce jest bardzo mocno turystyczne, pełno tu hoteli, restauracji i innej infrastruktury dla turystów. W oddali, na horyzoncie widać pasma górskie - z dwóch stron od wschodu i zachodu. Samo miasto leży na rozległej równinie, w której środku znajduje się jezioro. Spędzę tu najbliższe dwa dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz