czwartek, 23 listopada 2017

Granica laotańsko-kambodżańska

Przeczytałem sporo relacji na temat podróży z rejonu Czterech Tysięcy Wysp w Laosie do Kambodży - Phnom Penh lub Siem Reap i nastawiałem się na bardzo ciężką podróż. Najwyraźniej wiele się zmieniło w ostatnich latach. Na tripadvisorze i podobnych forach straszą posty z 2014 i 2015 roku.

Autobus Sorya z Nakasang do Phnom Penh
Obecnie z Nakasang wyjeżdża autobus Sorya. To są klimatyzowane autobusy, których jakość i obsługa nie odbiega od dalekobieżnych linii tajskich. Co więcej chętni mogą oddać swoje paszporty pracownikowi Soryi, który załatwia dla nich formalności graniczne. Nie zdecydowałbym się pewnie na to, ale wyruszyłem z grupą kilkunastu Czechów, z tego samego guesthouse'a, tą samą łodzią i wszyscy oni to zrobili. Cena jest o kilka dolarów wyższa od tej o której czytałem na forum (po uwzględnieniu łapówek dla kambodżańskich pograniczników).

Prawie nie zauważyłem granicy. Najpierw z autobusu zostali wyproszeni ci co mieli załatawiać formalności sami - trochę więcej niż połowa. Potem pojechaliśmy i kiedy autobus się zatrzymał, okazało się, że jesteśmy w Kambodży. My poszliśmy na obiad do barów, a po niecałej godzinie dostaliśmy nasze paszporty z wizami. Druga grupa - ta która wszystko załatawiała sama - dotarła do autobusu mniej więcej w tym samym czasie.

Droga, która miała być koszmarna, została najwyraźniej odnowiona. Były dwa odcinki na których jechaliśmy bardziej po żwirze, niż asfalcie, wzbijając tumany kurzu. Jednak większość drogi była w dobrym stanie i poruszaliśmy się z prędkościami nieosiągalnymi na laotańskich wertepach. A na tych gorszych odcinkach trwały już jakieś prace. Gdyby nie przystanek na stacji obsługi Soryi, gdzie część ludzi dopiero zjadła swój obiad, to dojechałbym do Kratie przed 15. Dla porównania na forach sprzed paru lat była informacja o 20 wieczorem. W tym momencie żałowałem, że nie pojechałem do razu do Phnom Penh.

Kilkadziesiąt kilometrów od granicy wysiedli ludzie podróżujący do Siem Reap - mieli się przesiąść do minibusa, który już na nich czekał i też wyglądał całkiem nieźle.

Niewiele jest do zwiedzania w Kratie. Ciekawsze obiekty znajdują się poza nim, ale każdy jest na kilkugodzinną wyprawę. Wzdłuż Mekongu ciągnie się ładna promenada, z której można oglądać zachód słońca nad rzeką. Jest nocny targ, ale nieporównanie mniejszy od tych laotańskich. Zjadłem amok - zawiniętą w liście, pyszną, pachnącą ziołami kambodżańską potrawę. I na tym właściwie zakończyłem zwiedzanie miasta. Znalazłem jeszcze biuro Soryi i kupiłem sobie bilet na jutro. Wyjeżdżam wcześnie rano do Phnom Penh.

wtorek, 21 listopada 2017

Na południe Laosu


Podróż do Kong Lor


Następnym etapem po Wientianie miała być jaskinia Kong Lor. Ucieszyłem się kiedy znalazłem informację o bezpośrednim, klimatyzowanym autobusie. Niestety nic w Laosie nie jest tak proste. Początkowo szło dobrze, kierowca songthaew zjawił się w hotelu punktualnie. Byłem jednak jedynym klientem tej agencji turystycznej, więc niewielki byłby jego zysk i szkoda było zachodu żeby mnie wieźć 10 kilometrów na właściwy dworzec. Wysadził mnie więc na dworcu Talat Sao i pokazał na jeden z miejskich autobusów. Dalej nie chciał jechać. Pojechałem autobusem miejskim i gdybym nie miał map w telefonie to przegapiłbym właściwy dworzec "południowy", koło którego tylko przejeżdżaliśmy. Taka nazwa dworca w Laosie wskazuje, że odjeżdżają z niego autobusy na południe. Może to być trochę mylące, bo w Wientianie dworzec południowy znajduje się na północy miasta.

Z zachowaniem podobnym do tego kierowcy songthaew spotkałem się już w Laosie kilkukrotnie i zawsze mnie to trochę szokuje. Rok temu byłem na wakacjach w Mjanmie i tam też trzeba było się targować, ale w momencie porozumienia czy podpisania umowy Birmańczycy stawali się bardzo pomocni. Kierowca tuk tuka, który nie musiał tego robić, szedł ze mną na dworzec, żeby dopilnować że wsiądę do właściwego autobusu. Tutaj to rzadkość, każda okazja do (wymuszonego) dodatkowego zarobku jest dobra - o tym przekonaliśmy się następnego dnia w wiosce Kong Lor.

Do autobusu dotarłem na pięć minut przed odjazdem. Po przygodzie z kierowcą bałem się, że rachunki z agencji turystycznej okażą się nic nie warte. Pracownik dworca długo im się przyglądał, potem zadzwonił gdzieś, ale w końcu wydał mi bilet. Od tego momentu jechałem już rozluźniony. Nawet mi nie przeszkadzało, że klimatyzacja była ustawiona na maksa, nie można jej było zmniejszyć, więc w autobusie wiało i był okropny ziąb.

Pięćdziesiąt kilometrów przed wioską i jaskinią zatrzymaliśmy się przed uszkodzonym mostem. Aby upewnić się, że coś tak ciężkiego jak autobus na niego nie wjedzie na wysokości dwóch metrów drogę zagradzała stalowa belka.

Było oczywiste, że most jest uszkodzony już od dłuższego czasu. Co najmniej od ostatniej pory deszczowej. Agencje turystyczne sprzedawały jednak bilety na autobus bezpośrednio do wioski. Zaczęła się awantura. Tym razem nie byłem sam. Przodowała grupa młodych Niemców. Moim zdaniem trochę było w tym przesady, zwłaszcza w próbie odebrania kluczyków kierowcy autobusu. W każdym razie kierowcy ustąpili o tyle, że opłacili przejazd lokalnym songthaew o czym początkowo nie było mowy.

Do Ban Kong Lor dotarliśmy już po zmroku. Ja od początku miałem w planach żeby wyjeżdżać już następnego dnia, ale spotkałem jeszcze katalońsko-włoską parę, która to rozważała. Umówiliśmy się na dzielenie łodzi do jaskini, a oni mieli rozważyć czy ze mną pojadą.

Jaskinia


Do jaskini poszliśmy z samego rana. Nigdy jeszcze nie byłem w tak ogromnej. Płynęliśmy podziemną rzeką przez prawie godzinę. Czasem sklepienie było kilkadziesiąt metrów nad nami. W jednym miejscu można było wyjść i przejść trasą pośród stalagmitów. Tylko ten suchy fragment był oświetlony, poza nim używaliśmy latarek czołowych. Trafił nam się sternik, który wyraźnie lubił swoją pracę. Cieszył się pokazując nam to wszystko.


Na południe


Wróciliśmy już po dziesiątej, szcześliwi i gotowi do dalszej drogi. Dołączyła do nas jeszcze Niemka, a potem francuska para która jednak planowała zatrzymać się w Thakhek - my chcieliśmy jechać daleko na południe, do Pakxe.

Właściciel hostelu usiłował nas oszukać. Wcześniej naopowiadał nam o songthaew, który odjeżdża regularnie o 11. Kiedy jednak już wszyscy czekaliśmy odbył krótką, udawaną wyprawę na skuterze do wioski, żeby oświadczyć że songthaew dzisiaj nie przyjedzie. Bardzo był przy tym zadowolony z siebie, jakby zrobił coś wyjątkowo sprytnego. Tym razem najbardziej zdecydowany byłem ja. W tym momencie byłem gotów wyruszyć w dół wioski po prostu zatrzymując kolejne traktory czy samochody. Pozostali też szybko się namyślili, myślę że postawa tego gościa była decydująca. Nikt nie chciał tam zostać i dać mu zarobić. Zaczęły się długie negocjacje, bo wśród informacji które miał rozwieszone była taka o możliwości wynajęcia minibusa do Thakhek. Strasznie opornie to szło. Twierdził, że minibusem się nie pojedziemy bo jest na cztery osoby, a nas jest sześcioro (i znów zadowolony z siebie uśmiech).

Sytuację zmieniło pojewienie się na kierowcy songthaew z poprzedniego wieczora. Najwyraźniej pogłoski o awanturze i o tym, że próbujemy zatrzymywać przejeżdżające samochody rozeszły się po wsi bo podjechał do nas na skuterze, żeby zobaczyć co się dzieje. Coś tam do nas krzyknął po laotańsku i pojechał. W tym momencie nie zwracaliśmy na niego uwagi. Zachowanie właściela hostelu zmieniło się jednak. Nagle okazało się, że minibus da się wynająć. Zaczął gdzieś dla nas dzwonić. I trakcie tego dzwonienia podjechał pierwszy songthaew - to był ten kierowca z wczoraj. Cały czas był we wsi i czekał pewnie na okazję do kurs. Cena u niego była normalna - to znaczy 25 tys. kipów od osoby za przejazd kilkadziesiąt kilometrów, na główną drogę. Kiedy się zapakowaliśmy na scenie pojawił się drugi songthaew.

To z kolei był kierowca - przyjaciel właściciela hostelu. Powinniśmy byli go zignorować, ale miał tabliczkę Thakhek, więc niektórzy wybiegli i zaczęły się negocjacje. Teraz już po fakcie wiem, że nawet z naszą ceną byśmy przepłacili. Na szczęście ten gość był całkowicie niezdolny do opuszczenia ceny, uparł się że weźmie 850 tysięcy (do podziału na sześć) bo taka była cena minibusa. No więc tak to wyglądało:


Dwóch kierowców patrzących na siebie zimno na środku drogi w Ban Kong Lor, sześcioro Europejczyków pomiędzy nimi i pokrzykujący, rozłoszczony teraz właściel hostelu.

Otwarty songthaew to nie minibus, więc w końcu wszyscy wrócili do właściwej półciężarówki i pojechaliśmy. Początkowo wolno na typowych tutaj wiejskich wertepach. Przed wyjazdem na główną drogę przesiedliśmy się do kolejnego songthaew - tym razem mieliśmy zapłacić 50 tysięcy za transport do samego Thakhek. Wrażenie z jazdy po serpentynach w takiej otwartej półciężarówce niezapomniane - wiatr, kurz, wyprzedzanie na zakrętach i podskoki na dziurach przed którymi właściwie nie hamowaliśmy. Miałem wrażenie, że jedziemy bardzo szybko, ale pewnie nie było to wiecej jak 70. Szybciej się nie dało na takiej drodze. Przed Thakhek zmieniliśmy pojazd jeszcze raz.

W Thakhek jest dworzec autobusowy z którego co godzinę odjeżdża autobus do Pakxe. Jeden odjechał niedługo przed naszym przyjazdem. Tak więc to co się działo we wsi kosztowało nas jedną, a może nawet dwie godziny. Do Pakxe dojechaliśmy około pierwszej w nocy.

Cztery tysiące wysp


Miałem wcześniej opcjonalny plan, żeby zwiedzić ruiny khmerskiej świątyni kilkadziesiąt kilometrów od Pakxe. To jednak zajęłoby pół dnia i stwierdziłem, że lepiej go spędzić na Czterech Tysiącach Wysp. Autobus dla turystów odjeżdża codziennie o ósmej, ale ja po wczorajszej podróży nie byłem w stanie wstać na taką godzinę. Wyruszyłem przed dziesiątą. Podróżowałem dwoma tuk tukami, songthaew i łodzią. Najciekawszy był songthaew na trasie do Nakasang, pełen mieszkańców okolicznych wiosek wracających z Pakxe.





W jednej z wiosek do środka rzuciły się sprzedawczynie różnych lokalnych przysmaków, takich jak rozpłaszczone smażone kurczaki czy ryż w łodydze bambusa.


Wyspy z kolei, mimo obecności setek, a może tysięcy turystów wydają się bardzo spokojne. Wystarczy odejść trochę od miasteczka gdzie są bary i restaruacje i zaczyna się normalna laotańska wieś. Tu dodatkowo z rzeką w tle, dziećmi kąpiącymi się w niej, łodziami i rybakami. Laotańska obsługa barów jest bardzo wyluzowana, żartuje sobie z turystami, widać że ludzie tutaj są przyzwyczajeni do nich. W przypadku części przyjezdnych nie można też raczej mówić o turystach. To ludzie którzy tu żyją, poznajdowali sobie pracę w miejscowych barach. W restauracjach jest pełno kotów, byłem w jednej gdzie przy jedzeniu towarzyszyły mi trzy.


Mieszkam na wyspie Don Det w drewnianym bungalowie. To będzie pierwsza noc spędzona w takich warunkach, wygląda to po prostu jak chata zbita z desek. Ściany nie są szczelne do końca, mam więc moskitierę. Na wyspie jest bardzo gorąco. Pełno tu owadów, więc także komarów. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu gekonów. Roi się od nich. Biegają po ścianach. Czasem na jednym suficie jest po 10-20 sztuk. W tym klimacie, przy takiej ilości robactwa, gekon jest najlepszym przyjacielem człowieka. W moim bungalowie niestety nie ma żadnego.

sobota, 18 listopada 2017

Wientian

Droga do Wientianu


Wczoraj rano wyjechałem z jednego z dwóch południowych dworców Phonsavan i wyruszyłem do stolicy Laosu - Wientianu. Niespodziewanie, bo nikt o tym wcześniej nie mówił, nasz autobus okazał się sleeperem. Było to tym bardziej dziwne, że wyjeżdżaliśmy rano, nie wieczorem.

Sleeper bus do Wientianu
Zapowiadała się ciężka podróż bo łóżka są na dwie osoby, a mi się trafił na drugie miejsce wielki Anglik, który ledwie się mieścił na swojej połowie. Okazało się jednak, że autobus nie jest zapełniony nawet w jednej trzeciej. Szybko przenieśliśmy się na wolne miejsca na górze.

Kilkadziesiąt kilometrów za Phonsavan wjechaliśmy w góry i znów zaczęła się seria serpentyn. Mimo wszystko było nieco lepiej niż ostatnio, kiedy jechałem z Luang Prabang.

Zatrzymaliśmy się na obiad w wiosce Ban Man. Przed barem grupa lokalnych kobiet wystawiła na sprzedaż martwe zwierzęta. Widok był makabryczny. Były tam szczury, wiewiórki, oposy, a nawet jakieś małe dzikie kotowate. Być może był to efekt kłusownictwa, a może ktoś z zachodnich turystów robił im już problemy. W każdym razie nasza obecność je krępowała, a szczególnie próby robienia zdjęć. Błyskawicznie przykrywały zwłoki gazetami. Miejscowych to nie ruszało. Widziałem nawet jak jeden facet, na szczęście nie z naszego autobusu, kupił sobie oposa i wpakował do reklamówki. Miałem opory przed jedzeniem w tym barze, ale na szczęście była tam też do wyboru warzywna, bezmięsna zupa. 

Potem ruszyliśmy drogą, której nie ma na mapach google'a. Wyglądała jakby ktoś niedawno wyrąbał ją w skałach. Mineliśmy dużą, także nieistniejącą rzekę i wielką budowaną zaporę. Na tej drodze było więcej żwiru i kamieni niż asfaltu, więc autobusem niemiłosiernie trzęsło.

Przez cały czas zjeżdżaliśmy w dół. Bliżej dolin droga wreszcie się poprawiła. Kiedy wjechaliśmy na drogę numer 13, łączącą południe Laosu ze stolicą, krajobraz był już zupełnie inny. Góry widać było tylko na horyzoncie, a nas otaczała gęsto zaludniona równina.

Pod koniec drogi, kilkadziesiąt kilometrów przed stolicą, autobus zaczął się psuć. Widzieliśmy, że kierowcy usiłowali go naprawić wtykając patyk do silnika. Nie mam pojęcia czemu, ale przez chwilę działało. Tylko przez chwilę jednak, więc musieliśmy się zatrzymać obok przydrożnego warsztatu gdzie dostępne były bardziej zaawansowane narzędzia.

Dojechaliśmy w końcu po przeszło dziewięciu godzinach. Przez godzinę jeszcze jeździliśmy tuk tukiem, bo dworzec był daleko na obrzeżach miasta, a kierowca nazbierał ludzi i woził ich po całym mieście, nas zostawiając sobie na koniec. Bardzo mnie wczoraj zmęczyła ta podróż.

Stolica


Dzisiaj z nowymi siłami ruszyłem na zwiedzanie miasta. Podoba mi się w Wientianie. Miasto jest bardzo żywe, chociaż niewielkie, ma tylko 200 tysięcy mieszkańców. Centrum jest nieduże więc prawie wszystko jest w zasięgu marszu. Mieszkam nie więcej niż pół kilometra od Pałacu Prezydenckiego, a cała okolica jest pełna restauracji i barów.

Turystów jest bardzo dużo, czasem niestety również pospolitych kretynów. Dzisiaj widziałem jak francuskie dresiarstwo wepchnęło się między laotańską rodzinę w restauracji. Miejscowi kiepsko sobie radzą z takim typem turysty. Na szczęście nie ma go tutaj zbyt wiele.

Co zobaczyłem? Trzy świątynie, z czego najbardziej podobała mi się Sisaket. Już od dawna żadna ze świątyń nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. To dzięki pięknym freskom we wnętrzu. Niestety nie można tam robić zdjęć. Byłem na łuku triumfalnym z którego można obejrzeć panoramę miasta, a także kupić w środku pamiątki. Nie udało mi się niestety zwiedzić Muzeum Narodowego. Jest zamknięte, bo przenosi się właśnie do nowego budynku.

Zrobiłem sobie też jedna wyprawę za miasto do Parku Buddy. Jest to dzieło lokalnego mistyka, który pragnął połączyć w całość elementy buddyjskie i hinduistyczne. Do parku dojechałem miejskim autobusem numer 14 spod dworca Talat Sao. Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że autobusy o tym numerze nie odjeżdżają z samego dworca, ale z jednej z bocznych uliczek położonych nieopodal. Przejazd autobusem kosztuje zaledwie 6 tys. kipów (2,60 złotego) - cena nie do wynegocjowania w tuk tuku na tej trasie. Trzeba tylko trochę poczekać w autobusie powrotnym, bo zatrzymuje się na przejściu granicznym i stoi tam dopóki się nie zapełni. Trwało to dzisiaj około 20 minut.
Wientiańska czternastka podjeżdża pod Park Buddy
Poszedłem jeszcze na nabrzeże Mekongu, żeby obejrzeć zachód słońca. Musiałem się odganiać od manikiurzystek, które jeżdżą tam na rowerach ze stołeczkami i nagabują turystów.

Wieczorem Wientian pożegnał się ze mną festiwalem pod chińską świątynią, z przedstawieniem, czy też chińską operą.

czwartek, 16 listopada 2017

Równina Dzbanów

Równina Dzbanów swoją nazwę wzięła od tysięcy rozrzuconych tutaj kamiennych urn. Ich pochodzenie ani przeznaczenie nie jest do końca znane, ale przypuszcza się że powstały jako urny grzebalne. Na pewno pochodzą z okresu pomiędzy VI wiekiem p.n.e. a IX wiekiem n.e.

Stanowisko numer 1
Dla turystów udostępnione są trzy stanowiska archeologiczne. Pozostałe nie zostały jeszcze do końca oczyszczone z niewybuchów. W czasie "sekretnej wojny" prowincja była twierdzą komunistycznej partyzantki Pathet Lao i doświadczyła przez to ciężkich amerykańskich bombardowań - podobnie jak też południowy Laos, którym biegł Szlak Ho Chi Minha - linia zaopatrzeniowa komunistów wietnamskich.

Ślady wojny są nadal widoczne w obszarze archeologicznym numer 1. Pomiędzy amforami widać leje po bombach. Cześć z nich została wyraźnie uszkodzona przez najbliższe wybuchy.

Pierwszego dnia jeździłem po okolicy w małej grupie z przewodnikiem. Widzieliśmy wszystkie trzy stanowiska. Pierwsze z nich, najbardziej rozległe znajduje się dość blisko Phonsavan, dlatego też jest tam dość dużo turystów. Ludzie biegają pomiędzy amforami i robią sobie selfie. Mimo wszystko to stanowisko było też najbardziej widowiskowe z trzech. Cześć amfor znajduje się na zrytym bombami i okopami wzgórzu, większość zajmuje rozległe pole poniżej. Nieopodal pola amfor znajduje się niewielka jaskinia z buddyjskim ołtarzem. Przed wejściem wyroiły wczoraj pszczoły, które gnieżdżą się w skałach.

Stanowisko drugie zajmuje szczyty dwóch sąsiadujących ze sobą wzgórz. Z jednego ze szczytów roztacza się wspaniała panorama okolicy. Drugie jest całkowicie porośnięte lasem. Dzbany znajdują się tam pośród drzew. Widziałem jeden rozłupany przez drzewo które w nim wyrosło. Wokół wzgórz nadal trwały prace związane z poszukiwaniem i usuwaniem niewybuchów, więc nie wolno tutaj oddalać się od samego stanowiska archeologicznego.

Do trzeciego idzie się długą ścieżką między stawami i polami ryżowymi, więc można popatrzeć na wiejski laotański krajobraz. Amfory znajdują się na zboczu wzgórza, pośród drzew.

Ruiny świątyni w Xieng Khouang
Zatrzymaliśmy się tego dnia jeszcze na chwilę w wiosce w której wyrabia się ryżowe kluski i pojechaliśmy do Xieng Khouang. To dawna stolica prowincji, zniszczona kompletnie w czasie wojny. Odrodziła się ostatnio, ale jest obecnie małym miasteczkiem. Obejrzeliśmy tam ruiny zbombardowanej świątyni oraz szpitala. Przypadkowo trafiliśmy też na wesele Hmongów. Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie zostaliśmy zaproszeni. Mogliśmy zrobić tylko parę fotek kobietom w tradycyjnych strojach.
Wesele Hmong
Nasz przewodnik Pan Vieng, także był Hmongiem i jak mi sie wydaje nie za bardzo lubił Laotańczyków. To znaczy zapytaliśmy go na przykład o nowe domy, które wyglądają jak przeniesione z Polski, z kolorami które niepasują do niczego wokół. No i on powiedział, że takie domy to Lao budują. Nie była to jakaś wielka niechęć, ale też raz czy dwa mu się wymsknęły podobne komentarze. Mieszkam tak w ogóle w rodziny, która jest w połowie francuska, a połowie Hmong.

Dzisiaj wypożyczyłem sobie rower i pojechałem na miejsce gdzie miałem nadzieję znaleźć wodospad, w okolicy trzeciego stanowiska archeologicznego. Niestety okolicę wodospadu znalazłem zdewastowaną, a rzekę przeniesioną do nowego koryta - powstała tam niewielka elektrownia wodna. Wygląda to strasznie. W starym korycie nadal sączy się odrobina wody, ale tyle że prawie nic.

Zawróciłem i przynajmniej tyle miałem z tej wycieczki, że sobie sfotografowałem trochę wiejskich widoków i krajobrazów. Bardzo się wymęczyłem, bo rower był bez przerzutek, a kilka razy musiałem pokonać większe wzniesienia. Na motorower się nie zdecydowałem, bo brakuje mi doświadczenia - jeden dzień z elektrycznym skuterem w Mjanmie to trochę mało. Z drugiej strony przy kolejnym wzniesieniu naprawdę żałowałem, że tego nie zrobiłem. Nauczyłbym się powoli i na pewno nie wymęczył tak bardzo. Zrobiłem na tym rowerze przeszło 50 kilometrów.

Chwilami budziłem sensację, bo jednak większość turystów nie przemieszcza się w ten sposób. Dzieci machały, starzy wytrzeszczali oczy. Przejeżdżałem koło podstawówki w czasie przerwy pomiędzy lekcjami i wszystkie dzieci zaczęły się wydzierać, a część podbiegła do ogrodzenia.

Ruch jest dość spokojny i jak na azjatyckie warunki uporządkowany. Zdarzyło się, że samochód się zatrzymał żeby mnie przepuścić. Nie do pomyślenia w Chinach czy Mjanmie.

Popołudnie spędzam w Phonsavan, które jest nowym miastem, wybudowanym po zniszczeniu Xieng Khouang. Nie ma tu niczego ciekawego, może poza nocnym bazarem, który otwiera się co wieczór w okolicy miejscowego sztucznego jeziora. Nad miastem góruje coś co podobno jest hotelem w trakcie budowy. Cała jego okolica jest ogrodzona. Być może to kolejna tutaj chińska inwestycja.

środa, 15 listopada 2017

Z kurczakiem przez góry

Kurczak w podróży
Rozmawialiśmy właśnie o motocyklu, który umieścili na dachu naszego autobusu. Jeden z turystów rzucił "but there is no chicken". A kolejny "chickes arrives". No bo właśnie się pojawił. Nasz współpasażer wiózł go w nosidełku całą drogą, zawieszonego na ramieniu. Kiedy właściciel wychodził to kurczak chcąc nie chcąc wychodził razem z nim.

Bilet autobusowy kupiłem sobie w hostelu. Co oznacza sporą prowizję, ale też wliczony transport na dworzec autobusowy, który znajduje się daleko na zachód od centrum miasta. Wyjechaliśmy około 8:30.
Dworzec autobusowy pod Luang Prabang

Nasz autobus

Pakowanie motocykla
Zaczęła się droga w górę po kolejnych serpentynach. Kilkadziesiąt kilometrów od Luang Prabang wyprzedzający nas minibus uderzył w nasze boczne lusterko. Zatrzymaliśmy się na półtorej godziny i czekaliśmy na kogoś z firmy ubezpieczeniowej, aż dojedzie z dolin żeby podpisać papiery. Najwyraźniej umowa zawarta między samymi kierowcami nie byłaby ważna.
Czekamy na firmę ubezpieczeniową
Mieliśmy później jeszcze jeden postój. Na obiad w przydrożnym barze, w górskiej wiosce.
Bar w górskiej wiosce

Widok z okna baru
Pozostałe pięć czy sześć godzin z tej podróży zapamiętam jako nieustanną jazdę w górę i w dół po zakrętach. Prawie cały czas jechaliśmy wijącymi się serpentynami. Miejscowi podróżni chorowali. Ciężkie warunki jazdy osładzały mi trochę widoki, które były niesamowite. Te kilka zdjęć poniżej, nie oddaje tego co widziałem. Ciężko zrobić zdjęcie telefonem z wciąż skręcającego autobusu. Jechaliśmy czasem wysoko i widzieliśmy wioskę rozłożoną na szczycie mniejszej góry poniżej. Zjeżdżaliśmy do niej w ciągu kolejnych dziesięciu minut.

Widok z autobusu

Widok z autobusu

Widok z autobusu

Widok z autobusu
Kilkadziesiąt kilometrów od celu wjechaliśmy na wyżynę i krajobraz się zmienił. Góry ustąpiły łagodnym wzgórzom.
Wzgórza wokół Phonsavan
Dojechaliśmy na miejsce około 17. Jestem na wysokości ponad 1000 metrów nad poziomem morza i jest tutaj wyraźnie chłodniej. Wieczorem po raz pierwszy od podróży do Warszawy przydał się polar, który ze sobą zabrałem.

Nie wiem jaki był dalszy los kurczaka, ale nie przebył chyba tak długiej drogi, żeby po prostu trafić na stół. Jaki miałoby to sens skoro można je dostać w każdym mieście? Chciałym więc wierzyć, że zaczął szczęśliwe życie w nowym stadzie w Phonsavan.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Sabadii!

Czyli cześć, albo dzień dobry. Trzy dni spędziłem w Luang Prabang i okolicach i choć skończyły mi się atrakcje do zwiedzania opisane w moim przewodniku, to myślę że znalazłbym zajęcie gdybym został tu dłużej. Okoliczne góry chociażby, aż proszą się o trekking.

Widok z Phu Si na południe, w stronę rzeki Nam Khan
Luang Prabang jest dawną, królewską stolicą Laosu. Leży u ujścia rzeki Nam Khan do Mekongu. Najstarsza cześć miasta, z najładniejszymi światyniami i Pałacem Królewskim znajduje się półwyspie pomiędzy tymi rzekami. Teraz, w porze suchej, na Nam Khan budowane są bambusowe mosty - w czasie mojego pobytu zakończyła się budowa ostatniego i można przekroczyć rzekę i znaleźć się w bardziej wiejskiej okolicy.

Samo miasto jest zresztą bardzo przyjemne i poza główną turystyczną ulicą bardzo spokojne. Pośrodku starówki znajduje się porośnięte lasem wzgórze Phu Si z którego roztacza się wspaniały widok na miasto, obydwie rzeki i okoliczne góry. Przez zachodem słońca przeżywa oblężenie gdy kilkuset turystów tłoczy się na szczycie żeby zrobić sobie zdjęcie z zachodzącym słońcem.

W oczekiwaniu na zachód. Potem jeszcze kolejka do selfie
W nocy główna miejska ulica zamienia się w ogromny bazar, na którym można kupić lokalne wyroby i  pamiątki.
W nocy ulica Sisavangvong zmienia się w bazar
Jedyny problem jaki zauważyłem w tym mieście jest taki, że miejscowi żadają pieniędzy w różnych nieoczekiwanych miejscach. Kobieta, która sprzedaje pocztówki pod świątynią przy wejściu do niej żąda zakupu biletu. Nie sposób powiedzieć czy to prawdziwy bilet czy oszustwo. Cześć świątyń na pewno sprzedaje bilety, w niektórych wypadkach było to raczej wątpliwe. Wszystkie bilety są za 20 tys. kipów. Pałac Królewski czy pomniejsza świątynia, zawsze 20 tysięcy. Nawet za przejście przez bambusowy mostek od turysty pobierane jest myto (5 albo 10 tysięcy zależnie od mostu).

Turystów jest tu mnóstwo. Nie wszyscy dotarli tu łodziami na Mekongu. Luang Prabang ma swoje międzynarodowe lotnisko. Infrastruktura turystyczna jest bardzo rozbudowana. Pełno tu barów i restauracji. Miejscowi są przyzwyczajeni do turystów i jeśli na nich w jakiś sposób nie zarabiają to właściwie nie zwracają na nich uwagi.

Zachowanie części tych turystów jest dla mnie irytujące lub odpychające. Ktoś kto snuje się po świątyni i robi przypadkowe pstryknięcia z lampą błyskową. Turysta, który rzuca się na Laotańczyka, który jego zdaniem próbował go oszukać. Polska para, z którą jadę minibusem za miasto i której rozmowę słyszę mimochodem. Całą czas wietrzą jakiś podstęp, że chcą ich oszukać. On odgraża się co to nie zrobi kierowcy jeśli ten nie przyniesie im biletów.

Najgorzej to wygląda podczas porannej procesji mnichów. Niebuddyści nie powinni się w nią włączać jednak część tyrystów tego nie rozumie i rozstawia się tak jak miejscowi z jedzeniem do ofiarowania. Poza tym nagminne jest robienie zdjęć mnichom z odległości metra czy dwóch z lampą błyskową.

Nie zdołam opisać wszystkiego co widziałem. W skrócie:

  • Jaskinie Pak Ou, godzinę drogi łodzią z Luang Prabang. Spodziewałem się czegoś innego - płaskorzeźb wykutych w skałach jak w Feilai Feng w Chinach i byłem trochę rozczarowany. Dwie jaskinie w których nazbierało się kilkaset buddyjskich figurek. Dolna łatwo dostępna i dość mała. Warto iść do górnej, ale dobrze zabrać tam własne światło.
    • Po drodze z dolnej do górnej jaskini dziesiątki miejscowych kobiet i dzieci usiłuje sprzedać jedzenie lub pamiątki. Pamiątki to na przykład buddyjskie malunki na połamanych kafelkach - na pewno autentyczne, nigdzie indziej tego nie było. Kupiłem jedzenie - przypiekane banany.
    • Ci ludzie się irytują jeśli niczego się nie kupuje i nie zwraca na nich uwagi. Widziałem jak zaczęły krzyczeć na parę dziewczyn "ticket! ticket!" i one zawróciły.
    • Bilet rzeczywiście jest, ale jeden. Do kupienia pod dolną jaskinią - 20 tysięcy.
    • Droga publiczną łodzią, bilety sprzedawane w mieście na nabrzeżu Mekongu. 80 tysięcy w obie strony. Grupa łodzi odpływa po 8:30.
  • W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w wiosce w której produkuje się alkohol z ryżu, trzy rodzaje. Możliwa degustacja i zakupy. Dobre. Czerwone wino ryżowe najlepsze.
  • Wodospady Kuang Si. Piękne. Błękitna woda w basenach. Najpierw pomniejsze kaskady i pomiędzy nimi baseny z wodą, w której można się kąpać. Mnóstwo ludzi tak robi, potrzebne stroje kąpielowe. Na końcu główny wodospad, 60 metrów, idzie od niego taka orzeźwiająca mgiełka kropelek. Ta woda jest ciepła.
    • Ja się jeszcze wspiąłem szlakiem z prawej. Potem bambusowe kładki i zejście z drugiej strony wodospadu.
    • Poniżej jest schronisko dla niedźwiedzi. One są tu ratowane jak rozumiem z niewoli i gorszych warunków, ale mimo wszystko nie podobało mi się. Przypomina wybieg w zoo.
    • W wiosce poniżej kilka Europejek prowadzi ogród motyli. Wszystko co tu fruwa, ale czego nie dałem rady sfotografować wcześniej, spotkałem tutaj. Przez ogród przepływa ten sam potok co wyżej i ma tu kolejne kaskady.
    • Dojazd minibusem z agencji turystycznej, 45 tysięcy kipów od osoby. Dwa wyjazdy dziennie na kilka godzin. Dzień wcześniej kierowca tuk tuka chciał 200 tysięcy. Ależ oni tu mają dziurawe drogi!
  • Pałac Królewski, pamiątki po ostatnich królach Laosu, tron i insygnia królewskie. Z tyłu, trochę ukryta kolekcja królewskich samochodów. Warto, 20 tysięcy kipów.
    • Nie było wstępu do wnętrza przypałacowej świątyni. Szkoda, ta świątynia się bardzo dobrze prezentuje na zdjęciach, szczególnie spod wejścia na wzgórze na Phu Si po drugiej stronie ulicy.
    • Obok jest teatr, a w nim wieczorami przedstawienia z laotańskimi legendami i folklorem. Większość to raczej nie profesjonalni aktorzy, armię małp w cześci przedstawienia grali też 10 letni chłopcy.
      • Pierwszy raz byłem na przedstwieniu gdzie zachęcano do robienia zdjęć
      • Bardzo drogie, 150 tys. kipów, ale nie żałuję - podobało mi się.
      • Muzyka na żywo, orkiestra się przygotowuje przez 10-15 minut, można posłuchać jeszcze przed przedstawieniem.
  • Wzgórze Phu Si, zachód słońca nad górami i Mekongiem wygląda świetnie, ale żeby go zobaczyć trzeba przyjść wcześnie i zająć dobre miejsce. Ja miałem na podwyższeniu na północnej ścianie stupy, więc było super.
    • Na południowym zboczu jest jeszcze jedna świątynia i rzeźby Buddów, między innymi duży posąg leżącego Buddy.
    • Dobry widok na miasto też rano, kiedy unoszą się mgły nad górami.
  • Najciekawsza ze świątyń to Wat Xieng Thong
  • Obok skrzyżowania ulic Kitsalat i Sisavangvong, są bary z ulicznym jedzeniem. Świeże, dobre i tanie. Bardzo dobra zupa z warzywami. Obsługa się stara, jest konkurencja między stoiskami.
    • Restuaracje za Pałacem Królewskim w okolicach pofrancuskiej zabudowy na Sisavangvong - drogo, zdarza się nimiła obsługa której nie zależy, ale wszyscy oczekują napiwków. Jedzenie nie lepsze niż w barach. Czasem gorsze. Unikać Mango Garden!

piątek, 10 listopada 2017

Mekong

Przez ostatnie dwa dni byłem w podróży łodziami po Mekongu. Łodzie są państwowe, to znaczy jest to cześć systemu transportowego tego kraju, choć kiedy płynąłem to na jednego miejscowego przypadało dziesięciu turystów. Przedwczoraj z Ban Houayxay do Luang Prabang wypłynęły chyba cztery łodzie. Na każdej było po około 120 ludzi.

Nasza łódź na przystani w Ban Houayxay
Są też łodzie stricte turystyczne, znacznie szybsze. Widziałem jedną, przewoziła ośmioro europejskich emerytów. Taką łodzią nie chciałbym podróżować.

Bilet kosztował mnie 240 tys. kipów czyli około 103 złotych. Mógłby być tańszy o 30 tysięcy, gdybym kupił go sam w kasie przed odpłynięciem łodzi. Ja go kupiłem drożej przez agencję turystyczną, oni kupują te bilety hurtowo rano. Dzięki temu mogłem wyjść na przystań znacznie później, nie martwiąc się tym czy zdobędę jeszcze bilet.

Bilety były numerowane. Numery leżały wypisane na kartkach papieru rozrzuconych po siedzeniach. Okazało się, że numerów na biletach jest więcej niż miejsc. Jak zaczęliśmy szukać i pytać to ktoś z obsługi łodzi przyszedł, wyrzucił kilka najbliższych kartek i powiedział, że nie ma numerów. Od tego momentu każdy siadał gdzie chciał. Udało mi się zająć miejsce z przodu, co jest ważne, bo najgorsze miejsca na tych łodziach są z tyłu, obok huczącego głośno silnika.

Nigdy koło silnika
Jak tylko wypłynęliśmy wokół mnie zaczęła się impreza. Zmontowano system nagłaśniający z telefonu i kilka przenośnych głośników. Do końca rejsu leciała z niego latynoska muzyka - przewodzili Hiszpanie. W barach tych łodzi są zdaje się nieograniczone ilości piwa Beer Lao z czego korzystało całe towarzystwo. Po pewnym czasie zaczęły się nawet tańce. Cześć współpasażerów patrzyła na to w przerażeniu, a niektórzy przychodzili na chwilę z innych części łodzi. Impreza bardzo zafascynowała jednego z młodych pomocników na łodzi. Przyszedł, siadł z nami i strasznie się cieszył ze wszystkiego.

Impreza trwa
O zachodzie słońca dotarliśmy do Pakbeng. Łodzie zatrzymują się tam na noc. Wydawało mi się, że skoro na miejscu jest tyle hosteli to będzie to kolejne miasteczko takie jak Ban Houayxay, ale nie. Pakbeng to maleńka wioska, składająca się może ze 25 domów. Połowa z nich była zaadaptowana na hostele i hotele, w pozostałych znajdowały się restauracje i sklepy. Wioska żyje obecnie niemal w całości z obsługi ruchu turystycznego.

Dzisiaj rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem nikt nie przejmował się ani numerem miejsca, ani nawet statku. Ważne tylko, żeby wypływał w stronę Luang Prabang. Obyło się bez kolejnej imprezy, ci którzy najbardziej poprzedniego dnia zabalowali, tego dnia to odchorowywali. A prowodyrzy wsiedli na inną łódź.

Mogłem się spokojnie przyjrzeć krajowi, który był niemal bezludny. Kilometrami płynęliśmy przez lasy i skały, z rzadka tylko napotykając ludzkie osiedla. Tylko kilka wiosek było większych. Zwykle osiedle tworzyło kilka lub kilkanaście domków ukrytych pomiędzy drzewami. Nie było widać śladu pól uprawnych, choć kilkukrotnie przepłynęliśmy obok niewielkich plantacji bananowców. W pobliżu wiosek napotykaliśmy czasem na pasące się na brzegu stada krów lub bawołów wodnych.

Także na wodzie ruch był niewielki. Kilkanaście stateczków, trochę łodzi podobnych do naszej, z rzadka jakiś rybak, albo rodzina podróżująca łodzią załatwiać swoje sprawy. Czasem przepływały motorówki przewożące towary, np. butle z gazem. Każdy, co do jednego, kierujący motorówką miał motocyklowy kask na głowie.

Kiedy przepływa się koło wioski to widać, że czasem całkiem duże dzieciaki biegają nago. Zdarza się, że dorośli też się nie krępują.

Byłem świadkiem sceny, która trochę mnie zaniepokoiła. Przybiliśmy na chwilę do wioski. Na nasze spotkanie rzuciła się gromadka dziewczynek żeby sprzedawać wyplatane tasiemki za 5 tysięcy kipów. Parę osób je kupiło. Jedno dziecko żeby sprzedać tasiemkę turystce, która nie mogła się doszukać właściwego banknotu, weszło już do pasa do wody i zaczęło krzyczeć. Kiedy odpłynęliśmy, dziewczynki zebrały się jeszcze w kółku wokół tej, której udało się coś sprzedać. Potem pomachały nam i poszły.

Dzieci w czasie narady
Nie podoba mi się to, ponieważ nie wyglądało do końca na dobrowolne. Myślę, że ktoś sobie kiedyś w tej wiosce pomysłał, że warto wysyłać dzieci na przystań o określonej godzinie, żeby zarobiły pare kipów.

Krajobraz Mekongu wygląda jakby był inspiracją dla powstania chińskich ogrodów. Są tam takie formy skalne które mają naśladować góry. I takich skał, ale naturalnych, mijaliśmy po prostu setki. Wokół góry, a w oddali majaczą wyższe szczyty. Tuż przed Luang Prabang rzeka, wcześniej wąska, rozlała się szeroko. Z pól czy też lasów  pod miastem doszedł do nas intensywny zapach jakichś kwiatów.

Dopłynęliśmy około czwarej po południu. Do nowej przystani, który jest daleko za miastem. Trzeba było kupić jeszcze bilet na tuk tuka za 20 tys. kipów. Zabraliśmy się tak w osiem osób:

Tuktuk z przystani do Luang Prabang
Najbliższe dni spędzę w Luang Prabang.

środa, 8 listopada 2017

Do laotańskiej granicy

Podróż do Chiang Rai


Podróż z Chiang Mai do Chiang Rai była tak prosta, że właściwie nie ma wiele do opisywania. Na tej trasie jeżdżą klimatyzowane autobusy w niczym nie gorsze od polskich, a już szczególnie od tego, który popsuł się w czasie jazdy do Warszawy. Jechałem autobusem Green Bus, który jest jednym z największych przewoźników w Tajlandii. Ich bilety można nawet dostać przez internet, choć ja swój kupiłem w biurze naprzeciw świątyni Phra Singh. Autobusy odjeżdżają z nowego dworca autobusowego położonego we wschodniej części miasta. Największym wyzwaniem na tej trasie było znalezienie tuk tuka, żeby szybko przejechać na dworzec.

Autobus Green Bus na dworcu w Chiang Mai
Miałem jednak jedną niemiłą przygodę w czasie tej podróży. Autobus był wyposażony w toaletę do której poszedłem, akurat w momencie kiedy zaczęła się jazda w dół po serpentynach. Wyszedłem stamtąd z objawami choroby morskiej. To kazało mi się zastanowić, kiedy już doszedłem do siebie, jak radzili sobie w analogicznej sytuacji na przykład żeglarze w czasie ciężkich sztormów.

Reszta podróży upłyneła mi na rozmowie z siedzącym obok Peruwiańczykiem, który roztoczył przede mną wizję taniej podróży do Peru. Tańszej kilkukrotnie niż wtedy kiedy kupuje się bilet z Polski. Może się to kiedyś przyda.

Chiang Rai


Do Chiang Rai dotarłem wczesnym popołudniem. Z mojego punktu widzenia najciekawszym obiektem w okolicy jest Biała Świątynia Wat Rong Khun. Jest to nowa budowla i dość szczególna ponieważ łączy tradycyjne buddyjskie elementy z motywami z popkultury. I tak wśród dziesiatek ludzkich rąk w jednej z rzeźb można wypatrzeć łapę obcego oraz predatora. Z drzewa straszą zawieszone na nim głowy Golluma z Władcy Pierścieni, postaci z horroru Hellriser i z jakiegoś powodu Ironmana i Batmana, którzy są tu bohaterami negatywnymi. Całość ze względu na biel, lustra i inne błyskotki robi bajkowe wrażenie.

Rzeźba w Wat Rong Khun
Biała Świątynia znajduje się daleko za miastem, więc żeby się tam dostać poszedłem na stary dworzec autobusowy. Także po to żeby zrobić rozeznanie przed podróżą do Chiang Khong. Początkowo ktoś z kierujących ruchem na tym dworcu próbował mnie namówić na tuk tuka, który kosztowałby 150 THB w jedną stronę. Po chwili znalazł się jednak autobus - przejazd kosztował zaledwie 20 THB (~2,20 PLN). Było nas kilkoro, wysadzili nas pod świątynią, choć nie ma tam przystanku. W drugą stronę było już trudniej i musiałem skorzystać z taksówki współdzielonej z sympatyczną niemiecką parą.

Po południu obejrzałem jeszcze centrum z świątyniami Wat Phra Singh i Wat Phra Kaew. Tą pierwszą mnisie dekorowali akurat do jakiegoś lokalnego festiwalu (tak myślę). Poza mną nie było żadnego turysty.

Wejście na Nocny Targ
Wieczorem poszedłem na Nocny Targ. Byłem już po jedzeniu, czego żałuję, bo tam był największy i najciekawszy wybór. Bazar w Chiang Rai to właśnie przede wszystkim wielki plac ze stolikami i ścianą barów z ulicznym jedzeniem z każdej strony.

Ja tam poszedłem na tajski masaż stóp. Masażysta wymiętosił mi nogi do kolan, wysmarował, kłuł drewnianym przyrządem i robił inne dziwne rzeczy. Nie wiem czy zawsze tak to wygląda, czy też są różne odmiany tego masażu, pierwszy raz spróbowałem. Obawiałem się tego trochę ze względu na wciąż nie wyleczoną kontuzję ścięgna Achillesa i rzeczywiście kilka razy mocno zabolało w tej okolicy, ale ogólnie rzeczywiście dużo lepiej mi się później chodziło.

Dzisiejszego ranka, w samym centrum dużego miasta, obudziło mnie pianie koguta.

W stronę Ban Houayxay


Rano poszedłem na dworzec i od razu znalazłem autobus do Chiang Khong. Tym razem nie było mowy o wcześniejszej rezerwacji. Nie ma klimatyzowanych autobusów Green Bus na tej trasie. Są lokalne, które jeżdżą bocznymi drogami, żeby obsłużyć jak największą liczbę wiosek. Trzeba znaleźć pierwszy taki z wolnym miejscem i zapakować się do niego.

Autobus do Chiang Khong
Dzisiaj było to jednak naprawdę proste, kiedy wyjeżdżaliśmy autobus był zapełniony zaledwie w jednej czwartej. Autobusy z Chiang Rai do Chiang Khong odjeżdżają co pół godziny, na przemian z dwóch różnych stanowisk. Bilet na taki autobus kosztuje 65 THB.

Jechaliśmy wśród pól ryżowych. Akurat są żniwa. Zapach ścinanego ryżu i kurzu wzbijanego przez kombajny bardzo przypomina ten z polskich żniw.

Ryżowe żniwa
W pewnym momencie zobaczyliśmy tę górę:


A potem całe pasmo podobnych skał wznoszących się ponad polami ryżowymi.

Po ponad dwóch godzinach jazdy wysadzili nas (była nas trójka: ja, Francuz i Holenderka) na skrzyżowaniu na obrzeżach Chiang Khong, skąd odchodzi droga do Mostu Przyjaźni na Mekongu. Dalej do granicy pojechaliśmy tuk tukiem. Formalności zajęły mniej niż godzinę. Najwięcej było czekania aż wyruszy autobus, który przewozi ludzi przez most. Nie można go pokonać pieszo.

Potem były bardzo długie negocjacje dotyczące ceny transportu do miasta. Według forum tripadvisora cena jest stała, nienegocjowalna i wynosi 25 000 kipów od osoby (około 11 złotych). Nam się udało. Działaliśmy jako grupa, nikt nie próbował negocjować niezależnie. Holenderka była bardzo uparta i to ona głównie negocjowała. A kanadyjska para która dołączyła do nas trochę później w pewnym momencie po prostu ruszyła do miasta. I chyba przeważyło. Z trudem zmieściliśmy się z plecakami w jednym tuk tuku, ale dojechaliśmy do Ban Houayxay za 15 000 kipów od osoby.

Ban Houayxay


Ban Houayxay to stolica prowincji, ale tak naprawdę tylko duża wioska, która ciągnie się wzdłuż Mekongu. Loas bardzo przypomina Tajlandię, nawet język jest podobny. Jest przy tym o wiele uboższy. Domy są wyraźnie skromniejsze, starsze są samochody. Zamiast wszechobecnych portretów króla z Tajlandii widać symbole komunistyczne. Sposób bycia, przydomowe ołtarzyki, zwyczaje w rodzaju zdejmowania butów przed wejściem do domu, architektura. Wszystko to właściwie jest takie samo.

Bardzo dużo tu kotów. Po barze w którym jadłem chodził kot. Jednego widziałem jak spał w wejściu do sklepu. Kiedy wszedłem do innego spała tam cała kocia rodzina:

Kocia rodzina w sklepie
Tego dnia miałem jeszcze tyle czasu, żeby wspiąć się na świątynne wzgórze, przejść całą wioskę aż do przystani z której odpłynę jutro. I posiedzieć w barze z wiodkiem na rzekę, żeby zobaczyć zachód słońca.

Zachód słońca nad Mekongiem

poniedziałek, 6 listopada 2017

Chiang Mai

Chiang Mai to największe miasto północnej Tajlandii. Jest położone u podnóża gór, które wznoszą się nad nim od zachodu. Ma ogromne stare miasto w kształcie kwadratu otoczonego murami obronnymi i fosą. Przy czym jest to oczywiście azjatyckie stare miasto, więc tak naprawdę stare są tu świątynie, których są dziesiątki. Pozostała zabudowa jest współczesna, ale nieprawdopodobnie gęsta, z plątaniną wąskich uliczek. A w nich setki sklepów, barów, restauracji, pralni, salonów masażu czy hosteli. Przy czym niektóre kwartały zdają się specjalizować i w jednym miejscu można znaleźć na przykład kilkanaście restauracji z cudzoziemskim jedzeniem.

Dzień pierwszy


Mój taksówkarz zgubił się na starym mieście. Wiechał w takie boczne, wąski uliczki i zaczął się nimi przepychać. Czasem się cofał, bo ktoś jechał z naprzeciwka. Czasem przejeżdżał po dwa razy tą samą ulicą. Nie myślcie jednak, że była to jakaś celowa próba oszustwa, cena jazdy z lotniska jest odgórnie ustalona (150 THB ~16 PLN), więc z każda minutą takiego błędzenia, to on tracił. Trzy razy stawał żeby kogoś zapytać. Po raz kolejny w Azji widziałem, że miejscowi taksówkarze nie używają map, polegając na czyimś opisie. Na samym końcu zatrzymał się kilkanaście metrów od hostelu po czym zapytał jeszcze kierowcę tuk tuka, który wskazał w złym kierunku, więc tam poszedłem i dopiero po chwili się zorientowałem, że się oddalam.

Plus był z tego taki, że obejrzałem okolicę oraz zobaczyłem kilka ciekawych graffiti. Jest ich tu bardzo dużo, w różnych zaułkach, niektóre po prostu fantastyczne. Myślę, że to raczej dzieło artystów którzy spędzają w Chiang Mai wakacje, nie miejscowych. W ostatnich dniach, kiedy wracałem do hostelu to poświęcałem zwykle parę chwil żeby je odszukać. Kilka zdjęć wrzuciłem na swoje konto instagramowe.

Hostel sam w sobie jest takim trochę labiryntem, z dwomi niezależnymi wejściami i wewnętrzną siatką ciasnych przejść pomiędzy budynkami. Jakby w mniejszej skali odzwierciedlał to miasto.

Kiedy dotarłem byłem już bardzo zmęczony, ale odżyłem po prysznicu i krótkiej drzemce. Wyszedłem, żeby odkryć, że coś niezwykłego dzieje się po drugiej stronie fosy, we wschodniej części miasta. Gromadziły się tam (i w kilku przypadkach były jeszcze budowane) platformy na paradę z okazji Loy Krathong.

Najpierw obejrzałem sobie same przygotowania, a potem wsiąkłem w tą paradę, robiąc zdjęcia i kręcąc filmy. Wszystko tam było, grupy taneczne i podstawówki. Ludzie poprzebierani w kostimy historyczne z mieczami i łukami i kathoeys. Platforma amerykańskiego konsulatu i młodzież z transparentami dotyczącymi edukacji seksualnej. Uniwersytety, wojsko i Air Asia. Miałem dość po trzech godzinach, a oni nadal jeszcze szli. Ja udałem się w tym kierunku w którym odchodzili i trafiłem nad rzekę, gdzie była dalsza cześć zabawy, fajerwerki i lampiony puszczane w powietrze spod miejscowych świątyń.

Wróciłem zmęczony. Zjadłem sześć różnych rodzajów ulicznego jedzenia, bo szkoda mi było przerywać fotografowanie na porządną kolację. Następnego dnia miałem sensacje żołądkowe. Wygląda na to że pierwszego dnia zafundowałem sobie szok bakteryjny.

Dzień drugi


Drugiego dnia zwiedzałem stare miasto. Obejrzałem najlepiej zachowaną bramę miejską i najważniejsze świątynie: Wat Phra SinghWat Chedi Luang i Wat Chiang Man. Także kilka pomniejszych. Podobały mi się te dwie pierwsze, zwłaszcza Chedi Luang, z ogromną, na wpół zrujnowaną stupą, która przypominała mi te z zeszłego roku, z Bagan.

Nie podobały mi się muzea. Zwiedziłem dwa: Muzeum Folkloru Lanny i Centrum Historyczne. To pierwsze to po prostu przeciętne muzuem. Jeśli coś tam zwróciło moją uwagę to starożytna ceramika (nie było jej jednak dużo). Centrum Historyczne to miejsce, które opowiada historię wojen z Birmańczykami i późniejszego zjednoczenia Królestwa Lanny z Syjamem. Niczego się nie dowiedziałem ponad to co przeczyłem kilka dni wcześniej w przewodniku. W Centrum można jeszcze zobaczyć pozostałości odsłoniętych murów, prawdopodobnie starożytnej świątyni, ale to naprawdę nic ciekawego. Dwa rzędy cegieł ledwo wystających z ziemi, z odsłoniętych przez archeologów ścian.

Dzień trzeci


Zacząłem od zdjęcia, które właściciel hostelu zrobił mi przy śniadaniu żeby wrzucić je na swojego facebooka. Nękał w ten sposób dzisiaj wszystkich swoich gości. Znając swoją ogólną fotogeniczność, zwłaszcza fantastyczne miny, które robię kiedy myślę, że się uśmiecham do zdjęcia, postanowiłem że nie będę nawet szukać tego posta.

Pojechałem dzisiaj na wycięczkę za miasto na górę Doi Suthep. Przejazd taką półotwartą furgonetką, które służą w tym mieście za autobusy. Początek trasy furgonetki na Doi Suthep jest koło północnej bramy starego miasta (po drugiej stronie fosy i ulicy która biegnie wzdłuż niej). Zbiera się grupa turystów i kiedy jest ich dziesięcioro to furgonetka wyjeżdża. Ze środka wygląda to tak:

Autobus na Doi Suthep
Pod górę jechaliśmy serpentynami po bardzo ostrych zakrętach, wśród innych ryczących i kopcących furgonetek. Było ich bardzo dużo. Ta spod północnej bramy wyjeżdża pewnie raz na 20-30 minut (tyle czekałem), ale znacznie więcej jeździ ich spod miejskiego zoo na zachodzie miasta.

Na górze pałac i cześć parku narodowego były zamknięte, bo akurat przybywa tam król. Zwiedziłem świątynię Wat Phra That Doi Suthep, a potem pojechałem jeszcze drugą furgonetką wyżej, do Doi Pui - wioski Hmongów. Wioska składa się jakby z trzech części, pierwsza to dość uboga, ale normalna tajska wieś. Ludzie tam żyją i pracują, nie ma tam nic specjalnego. Druga to bazar przygotowany specjalnie dla turystów. gdzie najwięcej jest kawy z automatów i przywiezionych z nizin pamiątek. A trzecia to skansen, który udają prawdziwą, dawną wioskę. Chaty kryte strzechą, drewniane narzędzia itd, a pośród tego wszystkiego przeróżne osobliwości służące robieniu sobie selfie - na przykład wielka kusza. Najciekawszą częścią wyjazdu do Doi Pui było zjedzenie lokalnego obiadu - odmiany ramenu w jednym z barów.

Wieczorem wypatrzyłem jeszcze taką atrakcję i nie mogłem się powstrzymać żeby nie spróbować:


To jest znana już w Polsce atrakcja (widziałem ogłoszenia), ale co innego umówić się w jakimś salonie, a co innego wejść tak do akwarium prawie z ulicy. To są ryby, które żywią się martwymi fragmentami naskórka, obgryzają je po prostu (bardzo łaskotało - przez chwilę trudno było wytrzymać zanim przywykłem). Po zabiegu skóra staje się bardzo gładka. Usługę taką oferują niektóre salony masażu - tu w Chiang Mai widziałem kilka w jednym miejscu - na 6. bocznej Moon Muang.

Jutro podróż autobusem do Chiang Rai.

sobota, 4 listopada 2017

Jedna długa noc, jeden krótki dzień

Kiedy pisałem poprzedniego posta wydawało mi się, że noc będzie krótka. Bardzo się myliłem. Co z tego że słońce wzeszło (z mojego punktu widzenia) wcześniej, skoro okna w samolocie musiały być zasunięte. Przemęczyłem się przeszło dziesięć godzin, drzemiąc tylko chwilami, w towarzystwie Niemca lub Austriaka, który spał z kolei jak suseł. Budował sobie przy tym gniazdo z koców i ubrań. Zakładał opaskę na oczy i inne rzeczy. Było mi go przez to szkoda budzić, a to bardzo ograniczało moją swobodę ruchów. Czułem się jak sardynka w puszce wciśnięty pomiędzy ścianę samolotu a tę górę koców. Dawno już nie leciałem tak długo. Poprzedni wyjazd był z przesiadką w Dubaju, więc loty trwały znacznie krócej. Następnym razem wezmę miejsce przy przejściu, widoki z okna nie były tego warte, choć muszę przyznać, że piękna była delta rzeki gdzieś na wybrzeżu Mjanmy. Z samolotu widać było wyraźnie jak błękitne wody morskie mieszają się z żółtoburymi rzecznymi.

W Bangkoku wylądowałem około drugiej i prawie od razu trafiłem do ogromnej kolejki do kontroli paszportowej. Tym razem miałem mieszkać w samym centrum, w jednej z bocznych uliczek Silom Road. Na miejsce dotarłem pociągiem Skytrain i dwoma pociągami metra, przepychając się z dwoma plecakami przez tłumy ludzi. Do mojej stacji - Sala Daeng - dotarłem już po 17. Silom w tym miejscu przypominał bazar, którym przechodziły tłumy ludzi, gotowały i kupowały na tej ulicy jedzenie. Dla przybysza z Europy to miejsce żywe i energiczne, ale też trochę zbyt intensywne po dobie bez snu. Trochę pobłądziłem zanim dotarłem na miejsce.

W hostelu czekał mnie jeden z najmniejszych pokoi w jakich nocowałem, łóżko, łazienka w rozmiarze większej kabiny prysznicowej i dodatkowo może metr kwadratowy podłogi żeby rozłożyć swoje rzeczy.
Bary na 20. bocznej Silom Road
Po prysznicu odżyłem na tyle, żeby wyjść na miasto. Dowiedziałem się o festiwalu Loy Krathong, który odbywa się właśnie w Tajlandii, więc poszedłem nad rzekę Menam. Po drodze zjadłem kolację w restauracji na 20. bocznej Silom Road. Cała ta uliczka wypełniona jest takimi ulicznymi barami.

Sprzedawczyni tratewek na festiwal Loy Krathong
Właścicielka hostelu pomogła mi rano jeszcze raz. Skierowała mnie na autobus A3, który jeździ w Bangkoku od zaledwie kilku miesięcy i nie o nim jeszcze wzmianek na podróżniczych forach takich jak TripAdvisor. Ten autobus zabrał mnie z przystanku pod parkiem na Ratchadamri Road (15 minut marszu z mojego hostelu) na lotnisko Don Mueng. Mój wcześniejszy plan zakładał jazdę metrem kilkanaście stacji na dworzec Mo Chit skąd odjeżdża autobus A1. Czekam teraz na samolot do Chiang Mai.

czwartek, 2 listopada 2017

Laotański plan

Czekam właśnie na samolot w Warszawie. Myślałem, że w ogóle tu nie dotrę. Autobus popsuł się i zatrzymał w środku lasu, zaledwie kilkanaście kilometrów za Ostrowcem. Na szczęście po prawie pół godziny grzebania w silniku udało się do odpalić i pojechaliśmy.

Plan z prawdopodobnymi trasami lądowymi
Co dalej? Za kilka godzin samolot do Wiednia. Potem krótka noc w samolocie do Bangkoku - będę leciał w stronę wschodzącego słońca. Do Tajlandii dotrę późnym popołudniem lokalnego czasu. Tym razem Bangkok jest dla mnie krótkim przystankiem w drodze na północ Tajlandii. Już następnego dnia rano polecę samolotem Air Asia do Chiang Mai. Tam zatrzymam się na kilka dni, po czym wyruszę dalej na północ do Chiang Rai. Kolejnego dnia będę przedzierał się lokalnymi autobusami i tuk tukami w kierunku Laosu. Nie mam laotańskiej wizy, będę załatwiał ją na granicy, więc przeprawa zajmie prawdopodobnie cały dzień. Wieczorem tego dnia powinienem dotrzeć do laotańskiego Huay Xai nad Mekongiem.

Huay Xai to punkt startowy dwudniowego rzecznego rejsu w kierunku Luang Prabang. Po drodze zatrzymam się na noc w Pakbeng. Luang Prabang jest moim głównym laotańskim celem i zatrzymam się tam na dłużej.

Z Luang Prabang wyruszę autobusami na północny wschód - w kierunku Równiny Dzbanów. Po kilku dniach czeka mnie kolejna całodniowa autobusowa podróż do stolicy Laosu - Wientianu.

Dalej chciałbym skierować się na południe Laosu, ale z uwagi na większe odległości i trudniejsze drogi, plan staje się bardziej płynny. Na pewno chciałbym zobaczyć jaskinię Kong Lor, ale nie wiem czy się uda bo jeszcze tego samego wieczora mam zaplanowany nocleg w Pakse, daleko na południu.

Chętnie zobaczyłbym ruiny Wat Phu które znajdują się dwie godziny drogi od Pakse, ale niestety prawie na pewno zabraknie mi na to czasu, bo tego samego dnia czeka mnie jeszcze trudna podróż lokalnym transportem na Don Det w rejonie Czterech Tysięcy Wysp.

Po Don Det czeka mnie prawdopodobnie najtrudniejsza część podróży, przeprawa lokalnym transportem do Kambodży. Łodzie, minibusy, załatwianie wizy na granicy, a na koniec autobus po koszmarnej podobno drodze na południe Kambodży. Podobno można tak dojechać jednego dnia do Phnom Penh, ale postanowiłem oszczędzić sobie dodatkowych czterech godzin jazdy i przedzierania się przez miasto nocą. Zatrzymam się po drodze w Kratie, a do Phnom Penh dotrę następnego dnia.

Od tego miejsca wrócę znów na bardziej uczęszczane przez turystów trasy i dalszą część odbędę (mam nadzieję) w wygodniejszych autobusach. W ten sposób dojadę do Siem Reab z ruinami świątyń Angkoru, a potem dalej do Bangkoku. Skąd za dokładnie miesiąc wylecę do domu.