poniedziałek, 6 listopada 2017

Chiang Mai

Chiang Mai to największe miasto północnej Tajlandii. Jest położone u podnóża gór, które wznoszą się nad nim od zachodu. Ma ogromne stare miasto w kształcie kwadratu otoczonego murami obronnymi i fosą. Przy czym jest to oczywiście azjatyckie stare miasto, więc tak naprawdę stare są tu świątynie, których są dziesiątki. Pozostała zabudowa jest współczesna, ale nieprawdopodobnie gęsta, z plątaniną wąskich uliczek. A w nich setki sklepów, barów, restauracji, pralni, salonów masażu czy hosteli. Przy czym niektóre kwartały zdają się specjalizować i w jednym miejscu można znaleźć na przykład kilkanaście restauracji z cudzoziemskim jedzeniem.

Dzień pierwszy


Mój taksówkarz zgubił się na starym mieście. Wiechał w takie boczne, wąski uliczki i zaczął się nimi przepychać. Czasem się cofał, bo ktoś jechał z naprzeciwka. Czasem przejeżdżał po dwa razy tą samą ulicą. Nie myślcie jednak, że była to jakaś celowa próba oszustwa, cena jazdy z lotniska jest odgórnie ustalona (150 THB ~16 PLN), więc z każda minutą takiego błędzenia, to on tracił. Trzy razy stawał żeby kogoś zapytać. Po raz kolejny w Azji widziałem, że miejscowi taksówkarze nie używają map, polegając na czyimś opisie. Na samym końcu zatrzymał się kilkanaście metrów od hostelu po czym zapytał jeszcze kierowcę tuk tuka, który wskazał w złym kierunku, więc tam poszedłem i dopiero po chwili się zorientowałem, że się oddalam.

Plus był z tego taki, że obejrzałem okolicę oraz zobaczyłem kilka ciekawych graffiti. Jest ich tu bardzo dużo, w różnych zaułkach, niektóre po prostu fantastyczne. Myślę, że to raczej dzieło artystów którzy spędzają w Chiang Mai wakacje, nie miejscowych. W ostatnich dniach, kiedy wracałem do hostelu to poświęcałem zwykle parę chwil żeby je odszukać. Kilka zdjęć wrzuciłem na swoje konto instagramowe.

Hostel sam w sobie jest takim trochę labiryntem, z dwomi niezależnymi wejściami i wewnętrzną siatką ciasnych przejść pomiędzy budynkami. Jakby w mniejszej skali odzwierciedlał to miasto.

Kiedy dotarłem byłem już bardzo zmęczony, ale odżyłem po prysznicu i krótkiej drzemce. Wyszedłem, żeby odkryć, że coś niezwykłego dzieje się po drugiej stronie fosy, we wschodniej części miasta. Gromadziły się tam (i w kilku przypadkach były jeszcze budowane) platformy na paradę z okazji Loy Krathong.

Najpierw obejrzałem sobie same przygotowania, a potem wsiąkłem w tą paradę, robiąc zdjęcia i kręcąc filmy. Wszystko tam było, grupy taneczne i podstawówki. Ludzie poprzebierani w kostimy historyczne z mieczami i łukami i kathoeys. Platforma amerykańskiego konsulatu i młodzież z transparentami dotyczącymi edukacji seksualnej. Uniwersytety, wojsko i Air Asia. Miałem dość po trzech godzinach, a oni nadal jeszcze szli. Ja udałem się w tym kierunku w którym odchodzili i trafiłem nad rzekę, gdzie była dalsza cześć zabawy, fajerwerki i lampiony puszczane w powietrze spod miejscowych świątyń.

Wróciłem zmęczony. Zjadłem sześć różnych rodzajów ulicznego jedzenia, bo szkoda mi było przerywać fotografowanie na porządną kolację. Następnego dnia miałem sensacje żołądkowe. Wygląda na to że pierwszego dnia zafundowałem sobie szok bakteryjny.

Dzień drugi


Drugiego dnia zwiedzałem stare miasto. Obejrzałem najlepiej zachowaną bramę miejską i najważniejsze świątynie: Wat Phra SinghWat Chedi Luang i Wat Chiang Man. Także kilka pomniejszych. Podobały mi się te dwie pierwsze, zwłaszcza Chedi Luang, z ogromną, na wpół zrujnowaną stupą, która przypominała mi te z zeszłego roku, z Bagan.

Nie podobały mi się muzea. Zwiedziłem dwa: Muzeum Folkloru Lanny i Centrum Historyczne. To pierwsze to po prostu przeciętne muzuem. Jeśli coś tam zwróciło moją uwagę to starożytna ceramika (nie było jej jednak dużo). Centrum Historyczne to miejsce, które opowiada historię wojen z Birmańczykami i późniejszego zjednoczenia Królestwa Lanny z Syjamem. Niczego się nie dowiedziałem ponad to co przeczyłem kilka dni wcześniej w przewodniku. W Centrum można jeszcze zobaczyć pozostałości odsłoniętych murów, prawdopodobnie starożytnej świątyni, ale to naprawdę nic ciekawego. Dwa rzędy cegieł ledwo wystających z ziemi, z odsłoniętych przez archeologów ścian.

Dzień trzeci


Zacząłem od zdjęcia, które właściciel hostelu zrobił mi przy śniadaniu żeby wrzucić je na swojego facebooka. Nękał w ten sposób dzisiaj wszystkich swoich gości. Znając swoją ogólną fotogeniczność, zwłaszcza fantastyczne miny, które robię kiedy myślę, że się uśmiecham do zdjęcia, postanowiłem że nie będę nawet szukać tego posta.

Pojechałem dzisiaj na wycięczkę za miasto na górę Doi Suthep. Przejazd taką półotwartą furgonetką, które służą w tym mieście za autobusy. Początek trasy furgonetki na Doi Suthep jest koło północnej bramy starego miasta (po drugiej stronie fosy i ulicy która biegnie wzdłuż niej). Zbiera się grupa turystów i kiedy jest ich dziesięcioro to furgonetka wyjeżdża. Ze środka wygląda to tak:

Autobus na Doi Suthep
Pod górę jechaliśmy serpentynami po bardzo ostrych zakrętach, wśród innych ryczących i kopcących furgonetek. Było ich bardzo dużo. Ta spod północnej bramy wyjeżdża pewnie raz na 20-30 minut (tyle czekałem), ale znacznie więcej jeździ ich spod miejskiego zoo na zachodzie miasta.

Na górze pałac i cześć parku narodowego były zamknięte, bo akurat przybywa tam król. Zwiedziłem świątynię Wat Phra That Doi Suthep, a potem pojechałem jeszcze drugą furgonetką wyżej, do Doi Pui - wioski Hmongów. Wioska składa się jakby z trzech części, pierwsza to dość uboga, ale normalna tajska wieś. Ludzie tam żyją i pracują, nie ma tam nic specjalnego. Druga to bazar przygotowany specjalnie dla turystów. gdzie najwięcej jest kawy z automatów i przywiezionych z nizin pamiątek. A trzecia to skansen, który udają prawdziwą, dawną wioskę. Chaty kryte strzechą, drewniane narzędzia itd, a pośród tego wszystkiego przeróżne osobliwości służące robieniu sobie selfie - na przykład wielka kusza. Najciekawszą częścią wyjazdu do Doi Pui było zjedzenie lokalnego obiadu - odmiany ramenu w jednym z barów.

Wieczorem wypatrzyłem jeszcze taką atrakcję i nie mogłem się powstrzymać żeby nie spróbować:


To jest znana już w Polsce atrakcja (widziałem ogłoszenia), ale co innego umówić się w jakimś salonie, a co innego wejść tak do akwarium prawie z ulicy. To są ryby, które żywią się martwymi fragmentami naskórka, obgryzają je po prostu (bardzo łaskotało - przez chwilę trudno było wytrzymać zanim przywykłem). Po zabiegu skóra staje się bardzo gładka. Usługę taką oferują niektóre salony masażu - tu w Chiang Mai widziałem kilka w jednym miejscu - na 6. bocznej Moon Muang.

Jutro podróż autobusem do Chiang Rai.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz