środa, 28 września 2022

Indonezyjskie jedzenie

Na tym talerzu są dwie potrawy jednocześnie:
Po lewej to Gado-gado, czyli sałatka z warzyw i tofu. Po prawej Nasi Goreng z kurczakiem - podstawą tej potrawy jest smażony ryż i występuje ona w wielu odmianach (próbowałem też warzywnej i rybnej). Wydaje mi się to jedna z najpopularniejszych potraw tutaj i wszędzie można zjeść jakąś odmianę Nasi Goreng. Czasem podawana jest w inny sposób, nie wszystko jest wymieszane razem, ale składniki (ryż, sosy i np. kurczak) oddzielnie. Kruche ciastko, które tu rozdziela potrawy, podaje się zwykle z Nasi Goreng.

A to jest Soto Ayam - zupa z kurczaka z dodatkiem makaronu, jajek na twardo i innych rzeczy, podawana z ryżem. W tej restauracji, na wypadek gdyby nie było dość ostre (było), dostałem jeszcze chili:

Kolejna potrawa, Bubur Ayam to kongee (kleik ryżowy) z kurczakiem:
Same nazwy potraw pozwalają przyswoić sobie trochę języka indonezyjskiego. Powtarzające się słówko Ayam, to kurczak, czyli Nasi Goreng z kurczakiem to będzie Nasi Goreng Ayam (ryż-smażony-kurczak).

Na obu wyspach pije się dużo kawy. Standardowa kawa, taka jaką piją miejscowi, to czarna kawa z fusami. W kawiarniach dla turystów można ją dostać jako "kawę jawajską" (na Jawie) albo "kawę balijską" na Bali. Ziarna są bardzo drobno zmielone. Do tego stopnia, że przenikają przez filtry ekspresów i można dostać kawę z ekspresu także z odrobiną fusów.

Jeśli chodzi o kopi luwak to jest to obecnie nakierowany na turystów ogromny przemysł, na użytek którego hoduje się masowo umęczone cywety na wielkich fermach. Nie ma to już nic wspólnego z legendą obecną wciąż w polskim Internecie - o szczęśliwych zwierzątkach podjadających ziarna kawy i zbieraniu kup po lasach za czterysta dolarów.

Na muzułmańskiej Jawie alkohol nie jest dostępny. Na Bali natomiast można dostać właściwie wszystko, a popularnym gatunkiem piwa jest Bintang, lokalny pilzner bardzo zbliżony w smaku do Heinekena.


Dżakarta

Na ostatni dzień przed powrotem do Polski zatrzymałem się w Dżakarcie. To miasto mnie przytłoczyło. Nie chodzi o rozmiar. Na ogół lubię duże miasta. Przez pół roku mieszkałem kiedyś w Szanghaju i dobrze się tam czułem. Może sprawiła to dzielnica, w której znajdował się hotel. Mieszkałem w Dżakarcie Centralnej w zasięgu pieszego spaceru z tzw. Pomnika Narodowego.


W pobliżu hotelu nie było żadnej restauracji, tylko trochę ulicznego jedzenia, którego nie chciałem ryzykować przed podróżą samolotem (w końcu zjadłem w hotelu). Wszędzie wokół były biurowce i rządowe budynki albo domy biedoty. Nic pomiędzy.

Zwiedziłem Muzeum Narodowe, w którym najbardziej zaciekawiły mnie eksponaty etnograficzne z różnych indonezyjskich wysp. Muzeum jest tłumnie odwiedzane przez miejscowe szkolne wycieczki i panował tam tłok.

Potem poszedłem pod Pomnik Narodowy. To miejsce było dla mnie szczególnie przytłaczające. Ogromna pusta przestrzeń z wielką iglicą pośrodku. W zasięgu wzroku może kilkanaścioro innych ludzi. Ta bezludna pustka skojarzyła mi się z Nay Pyi Taw. Więcej ludzi spotkałem dopiero przy przystanku swojego rodzaju kolejki, która woziła ich po parku. I prawdziwy tłum był w podziemnej kasie biletowej.

Odkryłem potem, że ludzi jest tu pełno, ale kryją się w podziemiach wieży. Ludzie spali tam na podłodze i jedli. Myślałem przez chwilę, że to bezdomni, ale to po prostu zwiedzający, którzy korzystali z chłodu tej piwnicy.

Pogoda na zewnątrz faktycznie była trudna to wytrzymania. Chwilami padał deszcz (najgorszy przeczekałem w muzeum). Przez większą część czasu słońce przebijało się przez rzadką mgłę. Było gorąco i bardzo wilgotno.

Z cokołu wieży widziałem wszędzie wielkie biurowce, ale żaden z nich się wyróżniał się w żaden sposób. Ich wierzchołki chwilami skrywała mgła. Na szczyt nie udało się wjechać bo nie dostałem biletu. Możliwe, że skończył się przydział na ten dzień. Wchodząc do wieży widziałem gigantyczną kolejkę do innego wejścia. Z głośników wokół wieży rozbrzmiewały wojskowe marsze:


Poszedłem jeszcze w rejon wielkiego meczetu Istiqlal, ale nie wchodziłem do środka. To jeden z największych meczetów na świecie, ale nie jest zabytkowy, pochodzi z lat 70. ubiegłego wieku.

W tym momencie miałem już naprawdę dość Dżakarty i wróciłem taksówką do hotelu. Zapłaciłem wielokrotnie mniej niż kiedykolwiek udało mi się wynegocjować w rejonach turystycznych, co kazało mi się zastanowić jak bardzo przepłacałem na Jogjakarcie i na Bali.

Następnego dnia na lotnisku odebrałem swój bagaż, który zaginął dwa tygodnie wcześniej.

wtorek, 27 września 2022

Południe Bali w skrócie

Po wyjeździe z Ubud drugą połowę tygodnia na Bali spędziłem w Kucie. Opiszę to dosyć skrótowo. Minął już miesiąc od powrotu z Indonezji, a niesprawna prawa ręka po niedawnej kontuzji wymusza na mnie bardziej zwięzłe pisanie.
  • Spodziewałem się tłumu ludzi i Kuta mnie przyjemnie zaskoczyła. Na Plaży Kuta było sporo ludzi ale bez tłoku. Plaża Jerman, bardziej na południe, była prawie pusta.
  • Wieczorami przychodziłem obejrzeć zachód słońca i posiedzieć trochę nad oceanem, już po zmroku. Potwierdzam, że zachody słońca w Kucie są niesamowite.
  • Jednego wieczora chciałem pojechać i obejrzeć zachód w inny miejscu - pod świątynią Tanah Lot. Ta świątynia znajduje się na nadmorskiej skale, można do niej przejść z lądu wyłącznie w czasie opływu. W czasie zachodu słońca jest podobno najpiękniejsza. Niestety mój kierowca z hotelu spartolił. Wydawało się, że przyjął do wiadomości gdzie ma jechać, ale pochłonęła go własna opowieść o jeździe do świątyni Uluwatu. Do tego stopnia, że pojechał na południe zamiast na północ. Kiedy zwróciłem mu uwagę było za późno. Utknęliśmy w gigantycznych korkach w Denpasar. Na miejsce dotarliśmy już po zmroku.
  • Pojechałem do Tanah Lot następnego dnia jako pasażer skutera. Omijaliśmy korki jadąc chodnikami. W dziennym świetle świątynia jest także piękna, ale trafił mi się przypływ, więc nie można było wejść do środka.
  • Zwiedzałem też klify Uluwatu, na południe od Kuty, z kolejną świątynią. Tam też zostałem zawieziony na motocyklu, częściowo w rzęsistym deszczu. Na miejscu poza świątyniami i oceanem, kolejną atrakcją są stada makaków krabożernych. Na szczęście te w Uluwatu nie są tak rozzuchwalone jak tamte z Małpiego Lasu w Ubud.
  • Bardzo liczyłem, że wezmę udział w wypuszczaniu małych żółwi do oceanu. Zajmuje się tym Bali Sea Turtle Society, które z kilkugodzinnym wyprzedzeniem ogłasza zdarzenie na facebook-u. Wszystko zależy jednak od tego czy żółwie się wyklują czy nie. Kiedy byłem w Ubud czytałem o tym codziennie, ale po przyjeździe do Kuty nie miałem szczęścia.
  • Oczekiwanie na żółwie wpływało na moje plany, pewnie pojechałbym jeszcze gdzieś dalej, gdybym nie liczył na ogłoszenie wydarzenia.
  • Być może młode żółwie z BSTS zostały wykorzystane do prywatnego wydarzenia. Na plaży pierwszego wieczora zauważyłem duży ruch i pojemniki z żółwikami. Nie było ogłoszenia wydarzenia, ale pomyślałem, że coś mnie może ominęło. Okazało się, że to prywatne wydarzenie ku czci jakiegoś Johna, który zmarł (jak się domyślam).
  • W życiu bym nie pomyślał, że to pogrzeb. Obok hinduistycznego kapłana odprawiającego nabożeństwo siedział półnagi żulik popijając piwo. Dopiero kiedy zaczęli tam wrzeszczeć że to prywatne wydarzenie odsunąłem się. W samą porę, bo wspomniany żul oraz kilku innych kolegów zmarłego zaczęło atakować ludzi stojących albo przechodzących w pobliżu, odpychając ich. Przez moment wyglądało na to, że zacznie się bójka. Czy tak wygląda pogrzeb australijskiego surfera?
  • W piasku na plaży było tysiące maleńkich krabów, które kryły się do norek kiedy tylko ktoś się zbliżał. Idąc przez plażę cały czas widziałem ruch na granicy pola widzenia. Ale przyłapać kraba poza norką było bardzo trudno, choć czasem się udawało.
  • Na skałach po zmroku pojawiło się też sporo dużych krabów. Były one tak samo ostrożne i płochliwe jak te małe. Najbliżej udało mi się podejść na trzy metry.
  • Bardzo żałuję, że nie nagrałem ogromnego nietoperza, który zawisł w powietrzu na kilka sekund, pod dachem pawilonu restauracji. Niestety spóźniłem się, a potem już nie było okazji.
  • W Kucie poszedłem na masaż pleców. Wcześniej poszukałem w Internecie salonów z dobrymi ocenami. Kuta jest pełna salonów masażu, ale część to tylko przykrywka dla agencji towarzyskich, więc trzeba na to uważać. Po zmroku na ulicach pojawia się też trochę oczywistych prostytutek proponujących "masaż".
  • Oczywiście odwiedziłem pomnik ofiar zamachów z 2002 roku. W Kucie w trzech zamachach zginęły wtedy 202 osoby, w tym polska dziennikarka.
  • Kuta sąsiaduje z międzynarodowym lotniskiem Denpasar, podróż na lotnisko zajęła tylko 10 minut. Wcześnie rano wyleciałem do Dżakarty, która była moim ostatnim przystankiem przed powrotem do Polski.

niedziela, 25 września 2022

Ubud (część II): legong i pola ryżowe

Schodząc z głównych ulic Ubud, zagłębiając się w któryś z zaułków albo ciasnych przejść można trafić do zupełnie innego świata. Po minucie albo dwóch marszu, z zatłoczonych, pełnych turystów ulic, do idyllicznych pól ryżowych albo w gęstą tropikalną dżunglę. Wejścia do tych światów bardzo łatwo przoczyć. Zaledwie 200 metrów od Pałacu Ubud w głębokim wąwozie, którego prawie nie widać z głównej ulicy, płynie rzeczka o brzegach porośniętych gęstym lasem. Bujna roślinność wdziera się na budynki. Wygląda to jakby miasto i dżungla ścierały się tutaj.

Parę kroków dalej, nieco łatwiejsze do zauważenia, bo jest tam jakaś drogowskaz na ścianie, znajduje się wejście na Sweet Orange Walk Trail. Początkowo ścieżka jest zniechęcająca - wąska, pomiędzy ciasnymi murami, częściowo na krawędzi wąwozu. Po chwili jednak wychodzimy na pierwsze pola ryżowe.


Ścieżka biegnie wzdłuż jednego z kanałów nawadniających, wije się pomiędzy polami ryżowymi i ogrodami. Nie jest jednak długa, po kilkunastu minutach zakręca ostro w prawo i prowadzi do większej drogi. Do tego miejsca dotarłem poprzedniego dnia, a potem zawróciłem w stronę miasta.


Tego dnia postanowiłem jednak pójść dalej, tak daleko jak zdołam, skręciłem więc na drodze w lewo. Szedłem polnymi ścieżkami przez przeszło godzinę. Miejscami były to całkiem solidne drogi, gdzie musiałem czasem ustępować miejsca przejeżdżającym skuterom, a czasem półdzikie ścieżki przez las, gdzie bałem się, że dostanę w głowę orzechem kokosowym, bo przechodziłem pod szeregiem palm.

W wielu miejscach widziałem wzniesione nad polami kapliczki z ofiarami złożonymi dla przebłagania duchów:


W jednym miejscu zboczyłem, gdy zobaczyłem drogowskaz prowadzący do "świętej wody". Szedłem wąską miedzą pomiędzy polami i wpadłem do błotnistego pola w jednym miejscu. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone, ale obmyłem sobie stopy w świętej wodzie. Znalazłem ją w połowie zbocza głębokiej doliny rzecznej. Prowadziła do niego stroma ścieżka. Źródełko było zamurowane, z kranem, z którego stale lała się woda. Chciałem zejść jeszcze niżej, do rzeki, ale ścieżka stała się zbyt stroma do bezpiecznego pokonania w sandałach.

W polach ryżowych taplały się stada domowych kaczek. Czasem dało się do nich podejść, a czasem moje pojawienie się powodowo popłoch i pospieszną ewakuację ptaków z pola.


Pomiędzy polami czatowały też czaple. W niektórych miejscach były ich dziesiątki, niestety nie łatwo było zbliżyć się do nich bo natychmiast odlatywały, więc mam tylko trochę zdjęć z dystansu.

Kiedy miałem już dość pól, znalazłem ścieżkę, która prowadziła do głównej ulicy. Oddaliłem się na około 4 km od centrum Ubud. Prawie natychmiast znalazł się ktoś kto zaoferował, że zawiezie mnie (w rosądnej cenie) na skuterze do miasta, z czego skorzystałem.

Tego dnia, jeśli dobrze pamiętam byłem też na masażu w hotelowym spa, chodziłem po bazarach i sklepach, szukając pamiątek i dobrej kawy. Wieczorem czekała mnie jeszcze jedna atrakcja bo kupiłem bilet na przedstawienie z tańcem legong.

Logong charakteryzują skomplikowane ruchy palców i praca nóg oraz bardzo ekspresyjne gesty i mimika twarzy. Taniec towarzyszył przedstawieniu fragmentu Ramajany, który opowiadał historię porwania Sity, żony Ramy, przez demona Rawanę. A następnie historię jej uwolnienia dzięki pomocy małpiego boga Hanumana. To oczywiście w ogromnym uproszczeniu. Historia i wzajemne relacje bohaterów były opisane dość szczegółowo i musiałem się dobrze wczytać, żeby się połapać. Warto było, bo potem wielu turystów było kompletnie zagubionych, próbowało czytać opis w trakcie, a około jednej piątej nawet wyszło z przedstawienia. Faktycznie ciężko się skupić na fabule, kiedy nie rozumie się wypowiadanych kwestii, choć nie różni się to przecież pod tym względem od oglądania zachodnich oper. To co mi się podobało, to że trupa teatralna wyglądała trochę na rodzinny biznes, w którym np. armię Hanumana odgrywały poprzebierane za małpki dzieci.

Kilka filmów z tego przedstawienia:



Ostatni dzień w Ubud spędziłem w wiosce Bedulu pod miastem, gdzie zwiedzałem Jaskinię Słonia - Goa Gajah oraz świątynię Yeh Pulu. W Goa Gajah najbardziej imponujące jest wejście - wchodzi się do ust wielkiej płaskorzeźby. Sama jaskinia jest niewielka i mroczna. Nie ma tym nic więcej niż kilka ołtarzyków. Przed jaskinią znajduje się kilka fontann - świątynia kąpielowa (nie jestem pewien czy to najlepsze tłumaczenie, ale innego nie znalazłem), a dalej wielki park ze stawami i wodospadami.

Yeh Pulu to świątynia na brzegu rzeki z płaskorzeźbami na skałach, które pokazują dawne życie na Bali. Nie jest jasne kiedy powstała, przypuszcza się że między XIV a XVI wiekiem. Do obu świątyń w Bedulu można wejść wyłącznie w ubraniach zakrywających nogi, ale coś do przykrycia można wypożyczyć w kasach biletowych - miejscowi handlarze przed wejściem do Goa Gajah usiłują je sprzedać.

Po południu tego dnia wybrałem się jeszcze na bazary Ubud oraz do muzeum sztuki balijskiej Neka Art Museum.

sobota, 24 września 2022

Ubud (część I): keczak, małpy i trzęsienie ziemi

Do Ubud dotarłem wieczorem po bardzo długim dniu, który zaczął się o pierwszej w nocy, od wyprawy na wulkan Kawah Ijen, jeszcze na Jawie. Potem była podróż promem i bardzo długa jazda w korkach samochodem - musieliśmy odstawić innych uczestników wyprawy do Denpasar.

Ubud przywitał mnie nieprzebranym tłumem zachodnich turystów i agresywnymi psami. Tłumy kłębiły się na wąskich chodnikach w centrum miasta i przy najważniejszych atrakcjach. Sądziłem, że czegoś takiego doświadczę dopiero kilka dni później, na wybrzeżu w Kucie. Tymczasem było odwrotnie, Ubud był pełen turystów, widziałem ich stale kilkukrotnie więcej niż mieszkańców. Plaże w Kucie natomiast okazały się spokojne i niemal puste.

Psy wyczuwały na mnie jeszcze zapach siarki wulkanu. Z oszczędności (został mi tylko jeden czysty zestaw ubrań na kolejny dzień) nie zmieniłem spodni, kiedy wyszedłem szukać kolacji. Byłem tego wieczora obszczekiwany na każdym kroku. Ubud jest pełen psów, takich jak w większości krajów Azji, czyli krótkowłosych kundli średniej wielkości, czasem bardziej żółtych, czasem bardziej białych - postać standardowa psów, do której wszystkie zmierzają po pokoleniach swobodnego krzyżowania się bez interwencji człowieka. Na muzułmańskiej Jawie ich nie widziałem. Tutaj żywią się między innymi ofiarami składanymi duchom przez mieszkańców. W ich skład wchodzi często ryż i widziałem raz stado pędzące do świeżych ofiar.

Ofiary są wszędzie, na chodnikach, przed domami i sklepami, na ogrodzeniach, czasem na samochodach. Trzeba bardzo uważać, żeby gdzieś w nie nie wdepnąć, choć nie mam pewności jak bardzo by to uraziło Balijczyka. Dłużej wystawionymi ofiarami zdają się nie przejmować. Świeże ofiary z kadzidełkami nadają ulicy przyjemnego aromatu, który po południu zmienia się niestety w zapach zjełczałego ryżu.

W mieście znajduje się wielka liczba mniejszych lub większych hinduistycznych świątyń i kapliczek. Prawie wszystkie były zamknięte, wliczając w to szeroko opisaną w przewodniku lonely planet świątynię Saraswati - być może to jeszcze pozostałość po covidowym zamknięciu. Można je było oglądać tylko z zewnątrz. W świątyniach balijskich pełno jest charakterystycznych dla tej wyspy rzeźb. Niekiedy figurki te są ubrane w szaty, które zasłaniają ich nogi.
Zwiedzanie miasta pierwszego dnia zacząłem od Pałacu Ubud. Jest piękny, ale do zwiedzania nie ma w nim wiele. Zwiedzający mogą wejść do niewielkiego ogrodu wypełnionego rzeźbami, gdzie znajduje się kilka pawilonów. Gorące popołudnie spędziłem w muzeum Puri Lukisan. Większą część przedpołudnia natomiast w Małpim Lasie Ubud.

Małpi Las to sanktuarium i jednocześnie naturalne siedlisko występujących na Bali makaków krabożernych. Jest to jedna z najbardziej znanych atrakcji Ubud, trzeba tam jednak bardzo uważać bo małpy z tego lasu bywają zuchwałe i wredne. Potrafią podkradać się do turystów od tyłu, po to by wylądować na plecaku, a następnie go otworzyć i splądrować. Próbują też czasem wyrywać ludziom przedmioty z rąk, a tym broniącym się grożą zębami.


Byłem świadkiem sceny gdy małpa splądrowała plecak turysty. Otwarła go i wyciągnęła z niego torbę z kosmetykami. Łup został dokładnie obejrzany, po czym makak wybrał sobie dwa najbardziej obiecujące kosmetyki i pognał z nimi na drzewo.
W innym miejscu małpa usiadła na plecach kobiety i zaczęła się dobierać do jej kapelusza, kolczyków i torby. Dziewczyna usiłowała to szybko ściągać z siebie i ukrywać, a gdy jej partner próbował pomóc, małpa groziła mu obnażając zęby. Parę uratowała dopiero obsługa parku.

Sam zostałem zaatakowany gdy zbliżyłem się do kranika z wodą, którym przed momentem interesowała się małpa. Zostałem postraszony zębami, ale na szczęście udało mi się wycofać bez pogryzienia.

Co ciekawe te małpy mają naprawdę dużo jedzenia, wszędzie walają się owoce, którymi karmi je obsługa:

A miejscowi przywożą jeszcze więcej i widziałem jak karmią małpy pod ogrodzeniem parku. Wygląda więc na to, że te ataki na turystów nie wynikają z głodu, ale może bardziej z nudów.

Większość makaków nie interesuje się turystami, można więc je obserwować przechadzające się wśród ludzi, w trakcie zabawy czy iskania. W ogóle sam las jest fascynujący, miejscami to bardziej prawdziwa, wilgotna dżungla niż park:

Na alejkach można napotkać inne zwierzęta, jak jaszczurkę, która zatrzymała się żeby mi się przyjrzeć:
Tego dnia poszedłem jeszcze na pola ryżowe. Znalazłem ścieżkę o nazwie Sweet Orange Walk Trail i przeszedłem nią chwilę (dzień czy dwa później wróciłem tam na dłuższą wyprawę, która zaprowadziła mnie daleko za Ubud). I drugie miejsce - Campuhan Ridge Walk, gdzie najpierw idzie się grzbietem wzgórza pomiędzy dwiema dolinami rzecznymi, a potem wychodzi na kolejne pola ryżowe.



W niewielkiej rodzinnej kawiarni w tej okolicy dostałem orzecha kokosowego do wypicia, pierwszego od kilku lat!

W ciągu dnia próbowałem zdobyć bilet na przedstawienie z tańcem keczak. Biuro które miało się tym zajmować, wg. przewodnika lonely planet, zbankrutowało. Znalazłem jednak miejsce gdzie wieczorem miał odbyć się taniec i kupiłem bilet. Jak się potem przekonałem, w Ubud właściwie każdego wieczora jest jakieś taneczne przedstawienie, zwykle niejedno i można wybierać (różne grupy, różne style tańca, miejsca gdzie odbywa się przedstawienie). Późnym popołudniem i wieczorem po ulicach miasta kręci się legion sprzedawców biletów na te przedstawienia.

Zadowolony, z biletem wróciłem do hotelu. Usiadłem na balkonie żeby przejrzeć zdjęcia zrobione tego dnia. Wtedy balkon zaczął drgać. W pierwszej chwili uznałem, że tylko z balkonem jest coś nie w porządku, wbiegłem więc do pokoju. Tam dobiegł mnie odgłos klekoczących wieszaków na ubrania w szafach i kołysały się lampy. Z sąsiednich pokojów dobiegły mnie piski przestraszonych turystek.  Wszystko uspokoiło się po około połowie minuty. Poszukałem na google'ach i faktycznie było:

5,5 stopnia w skali Richtera z epicentrum na południe od wyspy. Ubud znajduje się w środku Bali, więc tutaj pewnie było mniej. Choć to mało prawdopodobne żeby trzęsienie powtórzyło się i to jeszcze o tej samej godzinie, więc mój późniejszy niepokój był kompletnie irracjonalny, to muszę przyznać, że czułem go przez kilka dni kiedy wychodziłem na balkon oraz kiedy dobiegała 16:40 :)

Wieczorem już spokojniejszy udałem się na przedstawienie. Taneczne przedstawienia w Ubud bardzo często łączą taniec z teatrem (najczęściej wystawiane są fragmenty Ramajany). Tak było też tym razem.


Nie zawsze to połączenie dobrze ze sobą współgra. Chwilami keczak, gdzie duża grupa mężczyzn siedzi w kole kołysząc się rytmicznie i w hipnotyczny sposób powtarza krótkie zwroty czy sylaby, był tylko tłem dla niepowiązanego z nimi przedstawienia.


Czasem jednak mężczyźni włączali się w Ramajanę, odgrywając na przykład próbę powstrzymania przez ten tłum złego bohatera.

Dla mnie jedynym powodem do rozczarowania było oświetlenie. Spodziewałem się, że zrobię tam naprawdę dobre zdjęcia, tymczasem światło było tak słabe, że ledwie widziałem tancerzy. Z drugiej strony w świetle płomieni było na pewno bardziej klimatycznie, niż przy mocnym oświetleniu elektrycznym. Oświetlenie zależy od miejsca, w którym odbywa się przedstawienie i pewnie od decyzji wystawiającej go grupy. W innym miejscu doświadczenie keczaka może być więc zupełnie inne. Ja byłem na scenie, która na mapie jest oznaczona jako Open Stage Pura Dalem.

Przedstawienie zakończyło się tańcem z ogniem, w którym mężczyzna gołymi stopami rozgarniał stos płonących skorup kokosowych:



wtorek, 20 września 2022

Prom na Bali

Bilety na prom ze wschodniego wybrzeża Jawy na Bali kupiła nam firma turystyczna, która organizowała wyprawę na wulkany Bromo i Kawah Ijen. Nie znam więc ich dokładnej ceny. Z procesu zakupu zaobserwowałem tylko, że bilety zakupione w kasie wymienili nam na inne, imienne, w specjalnym automacie. Czyli podobnie jak w przypadku pociągu.

Gdy wypływaliśmy widziałem, że ktoś płynie obok promu i głośno krzyczy. Uznałem, że trzeba mu pomóc i już zacząłem rozglądać się za kimś kto mógłby to zrobić. Tymczasem stojący obok mnie Indonezyjczycy zaczęli rzucać pływakowi banknoty. Okazało się, że niektórzy dorabiają sobie tutaj w ten sposób. Obserwowałem potem jak wychodzi na jakąś betonową konstrukcję, która była częścią infrastruktury portu, wspina się, a potem skacze ponownie z wysokości około ośmiu metrów. Niestety zaskoczył mnie tym drugim skokiem, nie mam filmu ani zdjęć. Wyglądało to, jakby zdecydował się na skok w ułamku chwili, wziął rozbieg i skoczył.

Większa część miejsc siedzących była zajęta. Wolne były tylko miejsca pośrodku, z których mało było widać. Wolałem stać przy barierce i oglądać widoki, a prawie z całej trasy można było podziwiać wulkan Ijen, na którym byłem jeszcze tego poranka:

W pewnym momencie słyszałem piski ludzi obserwujących morze. Wydaje mi się, że zobaczyli delfina, ale mi się nie udało. Jak się obejrzałem to nic tam już nie było.

Cała podróż promem zajęła mniej niż godzinę. Na Bali sprawdzili nasze certyfikaty COVID-owe i był to drugi raz kiedy się to zdarzyło (pierwszy był przy wjeździe do Indonezji). Potem długo czekaliśmy na naszych kierowców. Oni jechali oddzielnie, udając że nie mieli żadnych pasażerów (pewnie tak jest taniej).

Później musieliśmy się rozdzielić. Było nas w tym momencie dziewięcioro, nie licząc kierowców. Oba samochody były siedmioosobowe i wypadło tak, że najsensowniej było posadzić mnie w mniej zapchanym samochodzie. Przez to niestety jechałem z włoską parą, z którą najgorzej mi się dogadywało w czasie tych poprzednich kilku dni. Oni też jako jedyni nie jechali do Ubud, tylko do Denpasar. Droga do Ubud przez makabryczne korki na południu wyspy zajęła jeszcze przeszło pięć godzin.


sobota, 17 września 2022

Kawah Ijen

Kawah Ijen to kolejny aktywny wulkan we wschodniej Jawie. Jest położony na wschodnim krańcu wyspy, ponad miastem Banyuwangi, z którego wypływają promy na Bali. Na dnie krateru znajduje się kwaśne jezioro. W kraterze występują też siarkowe fumarole, a kondensująca wokół nich siarka jest eksploatowana przez miejscowych górników.


Dla mnie był to drugi (lub trzeci jeśli wliczać podróż pociągiem) dzień podróży z lokalną agencją IndoTravelTeam. Poranek poprzedniego dnia spędziłem na Bromo.

Z wioski Ngadisari pod Bromo jechaliśmy na Ijen przez prawie cały dzień. Siedziałem koło kierowcy, więc była to droga pełna wrażeń. Ciągłe wyprzedzanie, próby wyprzedzania, wystrojone woły podróżujące ciężarówką, parada udekorowanych pojazdów w jednej z miejscowości. Napisałem trochę więcej o indonezyjskim ruchu drogowym tutaj. W drodze zatrzymaliśmy się na dłużej na obiad w przydróżnej restauracji pełnej kotów. Większość z nich miała króciutkie i pokręcone ogony, mutacja którą widziałem już wcześniej w Azji.


W drodze minęliśmy między innymi ogromną, położoną tuż nad brzegiem ocenu elektrownię. A ostatnią atrakcją podróży była jazda przez las pełen makaków, przesiadujących przy drodze, czasem przechodzących przez nią całymi stadami. Podobno gromadzą się w tym miejscu, bo miejscowi je tam dokarmiali.

Przed wieczorem dotarliśmy do kolejnego postoju, wioski Rejosari pod Banyuwangi. Pojechaliśmy jeszcze na kolację do restauracji w sąsiedniej wsi i poszliśmy spać - tym razem wyprawa do wulkanu miała się rozpocząć już o pierwszej w nocy. Hotel był zdecydowanie lepszy niż ten w górach, z prawdziwą łazienką, ręcznikami i ciepłą wodą. Był jednak przy tym dość brudny. Pościel wyglądała tak jakby właściciel oszczędzał na praniu.

W nocy pojechaliśmy do kampingu Paltuding, który jest punktem wypadowym do wypraw na Ijen. Tam poznaliśmy naszych przewodników, byłych górników z krateru. Jeden z nich opowiadał później o sobie. Jako górnik zaczynał jeszcze jeszcze będąc nastolatkiem. To podobno bardzo powszechne, że wielu byłych górników przekwalifikowuje się na przewodników, albo tragarzy o czym więcej za chwilę. Współcześni górnicy z Kawah Ijen zarabiają więcej na napiwkach za fotografie, niż za wynoszenie siarki z krateru.

Na trasie do Ijen, mimo nocnej pory, tłum był jak na Giewoncie. Część turystów, mniej sprawna fizycznie, czy też może bardziej leniwa, była wciągana na górę przez tragarzy na wózkach. Były to proste dwukółki ciągnięte przez jedną osobą z przodu i popychane z tyłu przez drugą. W ten sposób zarabia też część byłych górników. Według naszego przewodnika jest to nadal lżejsza praca niż transport brył siarki. Przewodnicy i tragarze dobrze się znali, rozmawiali ze sobą, żartowali między sobą - np. nasz przewodnik chwycił jeden z wózków na chwilę, tak żeby wciągającemu było trudniej.

Nad nami było rozgwieżdżone niebo z taką ilością gwiazd, jakiej nigdy nie widziałem w Polsce. Gdy zbliżaliśmy się do krateru wulkanu na wschodzie pojawiła się pierwsza zapowiedź jutrzenki. Do krateru nadal jednak schodziliśmy przy świetle latarek.

Większa część tłumu, który razem z nami się wspinał (albo był wwożony) na wulkan, poszła w innym kierunku, na krawędź krateru, żeby oglądać wschód słońca.

Zejście do krateru było bardzo ciężkie, szczególnie że przez dłuższy czas nosiliśmy maski. Zdejmując je narażaliśmy się na śmierdzące siarkowe wyziewy. Chwilami było mi jednak tak trudno schodzić w masce, że zdejmowałem ją, oddychając powietrzem o zapachu zgniłych jaj. Szliśmy dość wąską ścieżką, którą górnicy wynoszą siarkę. Mimo bardzo wczesnej pory (było koło czwartej) spotkaliśmy i przepuszczaliśmy już pierwszych wychodzących na górę. Ścieżka nie była bardzo niebezpieczna, choć bywały miejsca gdzie ktoś nieostrożny mógłby runąć kilkanaście metrów w dół. Wszystko pokryte było warstewką siarki, przez co było dość ślisko. Specjalnie na ten wyjazd kupiłem sobie nowe trekkingowe buty, które dość dobrze się spisywały. Na szczęście miałem je na sobie w samolocie, więc nie zaginęły z resztą bagażu. Także z powodu siarkowego osadu, oprócz masek i ciepłych ubrań, dostaliśmy też rękawice.


W tych warunkach Francuz z naszej grupy, Robin, poślizgnął się na żwirze i upadł na tyłek. W takim miejscu na szczęście, że nie miał szans zrobić sobie większej krzywdy (np. zjechać na dół). Od tej pory jednak stał się dla naszych przewodników turystą specjalnej troski. Cały czas go pilnowali i upominali co chwilę: "uważaj Robin", "wolniej Robin", trzymaj się tutaj Robin".

Celem nocnego schodzenia do Kawah Ijen jest podziwianie "niebieskiej lawy", czyli płonącej siarki:


Udało mi się zrobić kilka zdjęć, po czym wiatr zawiał mi dymem w oczy i na chwilę oślepłem. Mało co widząc wycofałem się z tłumu kłebiącego się wokół ognia. Pomogła mi jedna z Francuzek z grupy, a potem ja jej z kolei pomagałem wydostać się stamtąd. Potem w ciemnościach wszedłem w rozmiękłą glinę w pobliżu brzegu kwaśnego jeziora. I wreszcie dopiero udało mi się wycofać i odnaleźć większą część naszej grupy.

W międzyczasie nad nami niebo zaczęło szarzeć. Na dnie krateru nadal było dość ciemno, ale wystarczająco jasno aby zrobić sesję zdjęciową nad jeziorem:
 

Tutaj jestem jeszcze w masce, ale ogólnie powietrze na dnie krateru było lepsze niż wyżej, poza tymi krótkimi momentami, kiedy dym leciał wprost na nas.

Potem oglądaliśmy proces wydobycia siarki. To nadal jest prawdziwa kopalnia, to znaczy surowiec stąd wykupywany jest przez jakąś chińską firmę. Jednak górnicy w dużym stopniu polegają na turystyce. Popularnym sposobem zarobku, poza napiwkami za zdjęcia, jest sprzedawanie bryłek siarki. Nie można ich zabrać do samolotu, ale wielu ludzi kupuje je pomimo tego, jako wsparcie dla górników.

Potem mozolnie zaczęliśmy się wspominać ścieżką, którą zeszliśmy. W świetle dziennym mogliśmy ją zobaczyć w całej okazałości. Krajobraz, pozbawiony roślinności, wydawał się jak z innej planety.

W drodze mijali nas kolejni górnicy. Każda taka para koszy z siarką to 70-80 kg:


Niestety dno krateru pozostało zadymione. Na chwilę wiatr się zmienił i wyglądało, że powietrze się oczyści, ale nic z tego. Jezioro (o mocno błękitnej barwie) widzieliśmy więc wyłącznie przesłonięte dymem:

Do Paltuding wracaliśmy już przy porannym słońcu. Wokół widać były więcej (nieaktywnych) wulkanów. Ijen ma prawie 2800 metrów. Szliśmy szlakiem ponad morzem chmur:

W drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę, a potem wróciliśmy na dół. Śniadanie było w tej samej restauracji, w której zjedliśmy kolację. Potem nasza grupa rozdzieliła się. Jedna osoba pojechała pociągiem do Surabaji. Pozostałe, ze mną włącznie, samochodami do promu na Bali.

O Bali będę jeszcze pisał, a teraz wspomnę tylko że całą drogę jechałem w ubraniu przesiąkniętym zapachem siarki, bo nie było kiedy go zmienić. Psy w Ubud wieczorem tego dnia dostawały istnej wścieklizny kiedy tylko mnie wyczuwały. Byłem obszczekiwany gdziekolwiek się pojawiłem, a raz na serio musiałem się odganiać przed bardziej agresywnym psem. Zapach puścił całkiem dopiero po drugim praniu.

Bromo

Podróż w kierunku wulkanu Bromo we wschodniej części Jawy zaczęła się od przeszło ośmiogodzinnej jazdy pociągiem z Jogjakarty. Na dworcu w Probolinggo miałem spotkać kogoś z IndoTravelTeam, kto miał mnie zawieźć na miejsce.

Bromo to bardzo aktywny wulkan. Jest uznawany za stosunkowo bezpieczny, choć raz na jakiś czas zdarzają się silniejsze erupcje i podczas jednej z nich, w 2002 roku, zginęły dwie osoby trafione wyrzuconymi z wulkanu głazami.

Kilkanaście kilometrów od Bromo znajduje się dużo groźniejszy Semeru, najwyższy szczyt Jawy i wulkan odpowiedzialny za kilka katastrofalnych erupcji w ostatnich kilkudziesięciu latach.

W Probolinggo czekał na mnie Epi, który miał być naszym kierowcą przez kolejne trzy dni. Poznałem też pierwsze osoby ze swojej grupy. Trochę trwało zanim wszyscy się zebrali, bo część przyjechała drugim pociągiem jadącym z Banyuwangi (gdzie przypływają promy z Bali).

Z poziomu kilkudziesięciu metrów ponad morzem wyjechaliśmy na 2200. Droga była bardzo dobra, ale nasz samochód miał problemy z ostrymi podjazdami. Miejscami wyjeżdżaliśmy pod górę na pierwszym biegu. Do wioski Ngadisari, która jest bazą wypadową do wypraw na Bromo, dotarliśmy już po zmroku.

Na miejscu zjedliśmy razem kolację i mogłem poznać resztę naszej grupy. Agencja turystyczna, z której usług korzystałem, jest prowadzona przez Francuza i przez to popularna właśnie wśród przedstawicieli tej narodowości. Poza mną w kompanii znaleźli się: para z Francji, dwie podróżujące razem Francuzki, Francuz pochodzenia arabskiego, para z Włoch i Katalonka.

Z tej gromady najlepiej wspominam dwie Francuzki i francuskiego Araba. Pozostała część towarzystwa miała kije w dupach, w mniejszym lub trochę większym stopniu. Rozmowa z nimi była chwilami dość dziwna. Na przykład na pytanie o wiek zażartowałem, że mam lat za dużo, na co całkiem poważnie któreś z nich powiedziało, "że to dobrze, że w tym wieku nadal podróżuję". Wtedy przyznałem że jestem od nich zaledwie kilka lat starszy. Robin, jeden z Francuzów, pytał mnie czy uprawiam hiking, czy wiem co to jest oraz czy w Polsce są góry. Miałem trochę złośliwej satysfakcji następnego dnia, na Kawah Ijen, kiedy Robin został ulubieńcem przewodników, po tym jak poślizgnął się na żwirku i upadł ciężko na tyłek. Przez całą drogę towarzyszyły nam później upomnienia: "uważaj Robin, trzymaj się tego Robin, załóż maskę Robin" (o Kawah Ijen jeszcze napiszę). Wycieczka z IndoTravel jest dość droga, więc w towarzystwie była europejska klasa średnia, pracownicy korporacji itd. Samodzielna organizacja tego wyjazdu byłaby jednak bardzo ciężka, dlatego nie żałuję, że zdecydowałem się na agencję.

Na kolacji poznaliśmy też naszych przewodników. Onggat pochodzi z Papui ale jako dziecko został adoptowany przez kogoś z wioski Ngadisari i tu się wychował - obecnie jest przewodnikiem i na co dzień publikuje zdjęcia z Bromo, które można obejrzeć tutaj. Drugi z mężczyzn miał na imię Dron, nosił charakterystyczne dla tej okolicy nakrycie głowy i był bardzo wesoły. Co chwilę żartował z czegoś. Nie mam niestety dobrego zdjęcia ani jego, ani jego czapki. To najlepsze ujęcie, jakie znalazłem:

Na noc zatrzymaliśmy się w pensjonacie Good Karma Bromo, który należy do IndoTravel. Warunki były dość surowe. Na wysokości 2200 metrów w nocy było bardzo zimno. Szczególnie w łazience z otwartym otworem wentylacyjnym. Chwilami nie było też ciepłej wody (może kiedy ktoś inny korzystał).

Nad ranem na zewnątrz było może 5-8 °C. Niewiele zabrałem ciepłych rzeczy z Polski, a wszystkie i tak zagubiły się razem z bagażem i tego dnia dopiero co dotarły do Dżakarty. Na szczęście mieliśmy możliwość wypożyczenia kurtek i czapek. Bez tego pewnie musiałbym coś kupić na miejscu, wieczorem nachodzili nas zresztą miejscowi górale, usiłując sprzedać czapki. Pewnie jednak wielokrotnie bym za to przepłacił.

Na Bromo mieliśmy wyruszyć o 4:30. Czas pozostały do wyjazdu spędziłem podziwiając gwiazdy, które tutaj są trochę inne, ale też nie do końca (widziałem na przykład Wielką Niedźwiedzicę) - Jawa znajduje się na południowej półkuli, ale jeszcze dość blisko równika.

W tym czasie na drodze był już spory ruch. Zaczął się nawet znacznie wcześniej, już po pierwszej. Mnóstwo samochodów jechało pod górę, w stronę punktów widokowych. Żeby zdążyć na wschód słońca na najwyższym i najlepszym punkcie widokowym, do którego jeszcze trzeba kilka godzin iść, należy wyjechać bardzo wcześnie.

Zrobiliśmy coś dokładnie przeciwnego niż te tłumy i na wschód słońca pojechaliśmy na wulkan. Jechaliśmy dwoma samochodami terenowymi w ciemności, a kiedy dotarliśmy do kaldery Tengger także we mgle. Za nami i przed nami jechało jeszcze kilka podobnych grup, ale ruch był wielokrotnie mniejszy niż ten w stronę punktów widokowych.

Gdy dotarliśmy na miejsce, to już z dużej odległości słyszeliśmy pomruk wulkanu. Wspinając się na stożek wulkanu, nadal wyłącznie w świetle latarek, wyszliśmy ponad mgły, które wyścielały dno kaldery. Grunt przypominał bardziej plażę, niż góry. Przez dłuższy czas brodziliśmy w piasku, tylko miejscami ubitym. Dotarliśmy w końcu do kapliczki u stóp samego stożka i dalej wchodziliśmy po schodach. Na krawędzi krateru pomruk wulkanu zmienił się w regularny szum:

Poszliśmy dalej krawędzią na wschód, poza najbliższe otoczenie schodów, gdzie zebrało się więcej grupek. Powoli zaczynało się rozwidniać, ale nadal było dość ciemno, dzięki czemu mogliśmy zaobserwować ogień wulkanu:
Nie jest to łatwe w aktualnej aktywności Bromo i praktycznie niemożliwe w dziennym świetle.

Kiedy zrobiło się widno mogliśmy obejrzeć swoje otoczenie. Ogromną kalderę wypełnioną zastygłą lawą zasnuwały mgły, choć niezbyt gęste tego dnia. Gdzieniegdzie widać było roślinność, która powoli wraca w otoczenie wulkanu. W bezpośrednim sąsiedztwie Bromo znajduje się drugi, wygasły już stożek wulkaniczny - Botok. Znajdowaliśmy się na krawędzi o kilkumetrowej szerokości, z kraterem wulkanicznym po jednej stronie i dość stromym zboczem stożka po drugiej. Kalderę ze wszystkich stron zamykały pasma górskie.

W końcu mogliśmy zobaczyć wschód słońca ponad krawędzią kaldery i wyściełającymi ją mgłami:
Spędziliśmy na krawędzi stożka jeszcze trochę czasu. Obserwowaliśmy między innymi wybuch sąsiedniego Semeru. Ten większy wulkan nie dymi przez cały czas, ale wybucha co kilkanaście/kilkadziesiąt minut. Stożek Bromo znajduje się za nisko aby obserwować samego Semeru, ale widać z niego dymy tego drugiego wulkanu.

Widoczność była dość dobra, więc przewodnicy pozwolili nam zejść inną drogą przez tzw. morze piasków:

Spod Bromo, gdzie akurat zaczęli zjeżdżać się turyści z punktów widokowych pojechaliśmy znowu pod prąd, pod pierwszy z punktów, do którego dotarliśmy pieszo. Z tego miejsca było widać obydwa aktywne wulkany Bromo i Semeru. Po dłuższym czasie oczekiwania doczekaliśmy się wybuchu tego drugiego:

W restauracji pod punktem widokowym sami staliśmy się na chwilę atrakcją turystyczną. Bromo jest masowo odwiedzane przez turystów z samej Indonezji, często z rejonów rzadko odwiedzanych przez białych ludzi. Kilka kobiet z naszej grupy miało tam całe sesje zdjęciowe z indonezyjskimi rodzinami.

Z powrotu do wioski zapamiętałem jeszcze pola uprawne rozciągnięte na niemożliwie wręcz nachylonych stokach. Ziemi do uprawy nie ma tu wiele, więc zapewne warto walczyć o każdy skrawek.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę wulkanu Ijen. Jazda samochodem na wschodni kraniec Jawy miała nam zabrać cały kolejny dzień.