niedziela, 25 września 2022

Ubud (część II): legong i pola ryżowe

Schodząc z głównych ulic Ubud, zagłębiając się w któryś z zaułków albo ciasnych przejść można trafić do zupełnie innego świata. Po minucie albo dwóch marszu, z zatłoczonych, pełnych turystów ulic, do idyllicznych pól ryżowych albo w gęstą tropikalną dżunglę. Wejścia do tych światów bardzo łatwo przoczyć. Zaledwie 200 metrów od Pałacu Ubud w głębokim wąwozie, którego prawie nie widać z głównej ulicy, płynie rzeczka o brzegach porośniętych gęstym lasem. Bujna roślinność wdziera się na budynki. Wygląda to jakby miasto i dżungla ścierały się tutaj.

Parę kroków dalej, nieco łatwiejsze do zauważenia, bo jest tam jakaś drogowskaz na ścianie, znajduje się wejście na Sweet Orange Walk Trail. Początkowo ścieżka jest zniechęcająca - wąska, pomiędzy ciasnymi murami, częściowo na krawędzi wąwozu. Po chwili jednak wychodzimy na pierwsze pola ryżowe.


Ścieżka biegnie wzdłuż jednego z kanałów nawadniających, wije się pomiędzy polami ryżowymi i ogrodami. Nie jest jednak długa, po kilkunastu minutach zakręca ostro w prawo i prowadzi do większej drogi. Do tego miejsca dotarłem poprzedniego dnia, a potem zawróciłem w stronę miasta.


Tego dnia postanowiłem jednak pójść dalej, tak daleko jak zdołam, skręciłem więc na drodze w lewo. Szedłem polnymi ścieżkami przez przeszło godzinę. Miejscami były to całkiem solidne drogi, gdzie musiałem czasem ustępować miejsca przejeżdżającym skuterom, a czasem półdzikie ścieżki przez las, gdzie bałem się, że dostanę w głowę orzechem kokosowym, bo przechodziłem pod szeregiem palm.

W wielu miejscach widziałem wzniesione nad polami kapliczki z ofiarami złożonymi dla przebłagania duchów:


W jednym miejscu zboczyłem, gdy zobaczyłem drogowskaz prowadzący do "świętej wody". Szedłem wąską miedzą pomiędzy polami i wpadłem do błotnistego pola w jednym miejscu. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone, ale obmyłem sobie stopy w świętej wodzie. Znalazłem ją w połowie zbocza głębokiej doliny rzecznej. Prowadziła do niego stroma ścieżka. Źródełko było zamurowane, z kranem, z którego stale lała się woda. Chciałem zejść jeszcze niżej, do rzeki, ale ścieżka stała się zbyt stroma do bezpiecznego pokonania w sandałach.

W polach ryżowych taplały się stada domowych kaczek. Czasem dało się do nich podejść, a czasem moje pojawienie się powodowo popłoch i pospieszną ewakuację ptaków z pola.


Pomiędzy polami czatowały też czaple. W niektórych miejscach były ich dziesiątki, niestety nie łatwo było zbliżyć się do nich bo natychmiast odlatywały, więc mam tylko trochę zdjęć z dystansu.

Kiedy miałem już dość pól, znalazłem ścieżkę, która prowadziła do głównej ulicy. Oddaliłem się na około 4 km od centrum Ubud. Prawie natychmiast znalazł się ktoś kto zaoferował, że zawiezie mnie (w rosądnej cenie) na skuterze do miasta, z czego skorzystałem.

Tego dnia, jeśli dobrze pamiętam byłem też na masażu w hotelowym spa, chodziłem po bazarach i sklepach, szukając pamiątek i dobrej kawy. Wieczorem czekała mnie jeszcze jedna atrakcja bo kupiłem bilet na przedstawienie z tańcem legong.

Logong charakteryzują skomplikowane ruchy palców i praca nóg oraz bardzo ekspresyjne gesty i mimika twarzy. Taniec towarzyszył przedstawieniu fragmentu Ramajany, który opowiadał historię porwania Sity, żony Ramy, przez demona Rawanę. A następnie historię jej uwolnienia dzięki pomocy małpiego boga Hanumana. To oczywiście w ogromnym uproszczeniu. Historia i wzajemne relacje bohaterów były opisane dość szczegółowo i musiałem się dobrze wczytać, żeby się połapać. Warto było, bo potem wielu turystów było kompletnie zagubionych, próbowało czytać opis w trakcie, a około jednej piątej nawet wyszło z przedstawienia. Faktycznie ciężko się skupić na fabule, kiedy nie rozumie się wypowiadanych kwestii, choć nie różni się to przecież pod tym względem od oglądania zachodnich oper. To co mi się podobało, to że trupa teatralna wyglądała trochę na rodzinny biznes, w którym np. armię Hanumana odgrywały poprzebierane za małpki dzieci.

Kilka filmów z tego przedstawienia:



Ostatni dzień w Ubud spędziłem w wiosce Bedulu pod miastem, gdzie zwiedzałem Jaskinię Słonia - Goa Gajah oraz świątynię Yeh Pulu. W Goa Gajah najbardziej imponujące jest wejście - wchodzi się do ust wielkiej płaskorzeźby. Sama jaskinia jest niewielka i mroczna. Nie ma tym nic więcej niż kilka ołtarzyków. Przed jaskinią znajduje się kilka fontann - świątynia kąpielowa (nie jestem pewien czy to najlepsze tłumaczenie, ale innego nie znalazłem), a dalej wielki park ze stawami i wodospadami.

Yeh Pulu to świątynia na brzegu rzeki z płaskorzeźbami na skałach, które pokazują dawne życie na Bali. Nie jest jasne kiedy powstała, przypuszcza się że między XIV a XVI wiekiem. Do obu świątyń w Bedulu można wejść wyłącznie w ubraniach zakrywających nogi, ale coś do przykrycia można wypożyczyć w kasach biletowych - miejscowi handlarze przed wejściem do Goa Gajah usiłują je sprzedać.

Po południu tego dnia wybrałem się jeszcze na bazary Ubud oraz do muzeum sztuki balijskiej Neka Art Museum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz