sobota, 17 września 2022

Bromo

Podróż w kierunku wulkanu Bromo we wschodniej części Jawy zaczęła się od przeszło ośmiogodzinnej jazdy pociągiem z Jogjakarty. Na dworcu w Probolinggo miałem spotkać kogoś z IndoTravelTeam, kto miał mnie zawieźć na miejsce.

Bromo to bardzo aktywny wulkan. Jest uznawany za stosunkowo bezpieczny, choć raz na jakiś czas zdarzają się silniejsze erupcje i podczas jednej z nich, w 2002 roku, zginęły dwie osoby trafione wyrzuconymi z wulkanu głazami.

Kilkanaście kilometrów od Bromo znajduje się dużo groźniejszy Semeru, najwyższy szczyt Jawy i wulkan odpowiedzialny za kilka katastrofalnych erupcji w ostatnich kilkudziesięciu latach.

W Probolinggo czekał na mnie Epi, który miał być naszym kierowcą przez kolejne trzy dni. Poznałem też pierwsze osoby ze swojej grupy. Trochę trwało zanim wszyscy się zebrali, bo część przyjechała drugim pociągiem jadącym z Banyuwangi (gdzie przypływają promy z Bali).

Z poziomu kilkudziesięciu metrów ponad morzem wyjechaliśmy na 2200. Droga była bardzo dobra, ale nasz samochód miał problemy z ostrymi podjazdami. Miejscami wyjeżdżaliśmy pod górę na pierwszym biegu. Do wioski Ngadisari, która jest bazą wypadową do wypraw na Bromo, dotarliśmy już po zmroku.

Na miejscu zjedliśmy razem kolację i mogłem poznać resztę naszej grupy. Agencja turystyczna, z której usług korzystałem, jest prowadzona przez Francuza i przez to popularna właśnie wśród przedstawicieli tej narodowości. Poza mną w kompanii znaleźli się: para z Francji, dwie podróżujące razem Francuzki, Francuz pochodzenia arabskiego, para z Włoch i Katalonka.

Z tej gromady najlepiej wspominam dwie Francuzki i francuskiego Araba. Pozostała część towarzystwa miała kije w dupach, w mniejszym lub trochę większym stopniu. Rozmowa z nimi była chwilami dość dziwna. Na przykład na pytanie o wiek zażartowałem, że mam lat za dużo, na co całkiem poważnie któreś z nich powiedziało, "że to dobrze, że w tym wieku nadal podróżuję". Wtedy przyznałem że jestem od nich zaledwie kilka lat starszy. Robin, jeden z Francuzów, pytał mnie czy uprawiam hiking, czy wiem co to jest oraz czy w Polsce są góry. Miałem trochę złośliwej satysfakcji następnego dnia, na Kawah Ijen, kiedy Robin został ulubieńcem przewodników, po tym jak poślizgnął się na żwirku i upadł ciężko na tyłek. Przez całą drogę towarzyszyły nam później upomnienia: "uważaj Robin, trzymaj się tego Robin, załóż maskę Robin" (o Kawah Ijen jeszcze napiszę). Wycieczka z IndoTravel jest dość droga, więc w towarzystwie była europejska klasa średnia, pracownicy korporacji itd. Samodzielna organizacja tego wyjazdu byłaby jednak bardzo ciężka, dlatego nie żałuję, że zdecydowałem się na agencję.

Na kolacji poznaliśmy też naszych przewodników. Onggat pochodzi z Papui ale jako dziecko został adoptowany przez kogoś z wioski Ngadisari i tu się wychował - obecnie jest przewodnikiem i na co dzień publikuje zdjęcia z Bromo, które można obejrzeć tutaj. Drugi z mężczyzn miał na imię Dron, nosił charakterystyczne dla tej okolicy nakrycie głowy i był bardzo wesoły. Co chwilę żartował z czegoś. Nie mam niestety dobrego zdjęcia ani jego, ani jego czapki. To najlepsze ujęcie, jakie znalazłem:

Na noc zatrzymaliśmy się w pensjonacie Good Karma Bromo, który należy do IndoTravel. Warunki były dość surowe. Na wysokości 2200 metrów w nocy było bardzo zimno. Szczególnie w łazience z otwartym otworem wentylacyjnym. Chwilami nie było też ciepłej wody (może kiedy ktoś inny korzystał).

Nad ranem na zewnątrz było może 5-8 °C. Niewiele zabrałem ciepłych rzeczy z Polski, a wszystkie i tak zagubiły się razem z bagażem i tego dnia dopiero co dotarły do Dżakarty. Na szczęście mieliśmy możliwość wypożyczenia kurtek i czapek. Bez tego pewnie musiałbym coś kupić na miejscu, wieczorem nachodzili nas zresztą miejscowi górale, usiłując sprzedać czapki. Pewnie jednak wielokrotnie bym za to przepłacił.

Na Bromo mieliśmy wyruszyć o 4:30. Czas pozostały do wyjazdu spędziłem podziwiając gwiazdy, które tutaj są trochę inne, ale też nie do końca (widziałem na przykład Wielką Niedźwiedzicę) - Jawa znajduje się na południowej półkuli, ale jeszcze dość blisko równika.

W tym czasie na drodze był już spory ruch. Zaczął się nawet znacznie wcześniej, już po pierwszej. Mnóstwo samochodów jechało pod górę, w stronę punktów widokowych. Żeby zdążyć na wschód słońca na najwyższym i najlepszym punkcie widokowym, do którego jeszcze trzeba kilka godzin iść, należy wyjechać bardzo wcześnie.

Zrobiliśmy coś dokładnie przeciwnego niż te tłumy i na wschód słońca pojechaliśmy na wulkan. Jechaliśmy dwoma samochodami terenowymi w ciemności, a kiedy dotarliśmy do kaldery Tengger także we mgle. Za nami i przed nami jechało jeszcze kilka podobnych grup, ale ruch był wielokrotnie mniejszy niż ten w stronę punktów widokowych.

Gdy dotarliśmy na miejsce, to już z dużej odległości słyszeliśmy pomruk wulkanu. Wspinając się na stożek wulkanu, nadal wyłącznie w świetle latarek, wyszliśmy ponad mgły, które wyścielały dno kaldery. Grunt przypominał bardziej plażę, niż góry. Przez dłuższy czas brodziliśmy w piasku, tylko miejscami ubitym. Dotarliśmy w końcu do kapliczki u stóp samego stożka i dalej wchodziliśmy po schodach. Na krawędzi krateru pomruk wulkanu zmienił się w regularny szum:

Poszliśmy dalej krawędzią na wschód, poza najbliższe otoczenie schodów, gdzie zebrało się więcej grupek. Powoli zaczynało się rozwidniać, ale nadal było dość ciemno, dzięki czemu mogliśmy zaobserwować ogień wulkanu:
Nie jest to łatwe w aktualnej aktywności Bromo i praktycznie niemożliwe w dziennym świetle.

Kiedy zrobiło się widno mogliśmy obejrzeć swoje otoczenie. Ogromną kalderę wypełnioną zastygłą lawą zasnuwały mgły, choć niezbyt gęste tego dnia. Gdzieniegdzie widać było roślinność, która powoli wraca w otoczenie wulkanu. W bezpośrednim sąsiedztwie Bromo znajduje się drugi, wygasły już stożek wulkaniczny - Botok. Znajdowaliśmy się na krawędzi o kilkumetrowej szerokości, z kraterem wulkanicznym po jednej stronie i dość stromym zboczem stożka po drugiej. Kalderę ze wszystkich stron zamykały pasma górskie.

W końcu mogliśmy zobaczyć wschód słońca ponad krawędzią kaldery i wyściełającymi ją mgłami:
Spędziliśmy na krawędzi stożka jeszcze trochę czasu. Obserwowaliśmy między innymi wybuch sąsiedniego Semeru. Ten większy wulkan nie dymi przez cały czas, ale wybucha co kilkanaście/kilkadziesiąt minut. Stożek Bromo znajduje się za nisko aby obserwować samego Semeru, ale widać z niego dymy tego drugiego wulkanu.

Widoczność była dość dobra, więc przewodnicy pozwolili nam zejść inną drogą przez tzw. morze piasków:

Spod Bromo, gdzie akurat zaczęli zjeżdżać się turyści z punktów widokowych pojechaliśmy znowu pod prąd, pod pierwszy z punktów, do którego dotarliśmy pieszo. Z tego miejsca było widać obydwa aktywne wulkany Bromo i Semeru. Po dłuższym czasie oczekiwania doczekaliśmy się wybuchu tego drugiego:

W restauracji pod punktem widokowym sami staliśmy się na chwilę atrakcją turystyczną. Bromo jest masowo odwiedzane przez turystów z samej Indonezji, często z rejonów rzadko odwiedzanych przez białych ludzi. Kilka kobiet z naszej grupy miało tam całe sesje zdjęciowe z indonezyjskimi rodzinami.

Z powrotu do wioski zapamiętałem jeszcze pola uprawne rozciągnięte na niemożliwie wręcz nachylonych stokach. Ziemi do uprawy nie ma tu wiele, więc zapewne warto walczyć o każdy skrawek.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę wulkanu Ijen. Jazda samochodem na wschodni kraniec Jawy miała nam zabrać cały kolejny dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz