piątek, 10 listopada 2017

Mekong

Przez ostatnie dwa dni byłem w podróży łodziami po Mekongu. Łodzie są państwowe, to znaczy jest to cześć systemu transportowego tego kraju, choć kiedy płynąłem to na jednego miejscowego przypadało dziesięciu turystów. Przedwczoraj z Ban Houayxay do Luang Prabang wypłynęły chyba cztery łodzie. Na każdej było po około 120 ludzi.

Nasza łódź na przystani w Ban Houayxay
Są też łodzie stricte turystyczne, znacznie szybsze. Widziałem jedną, przewoziła ośmioro europejskich emerytów. Taką łodzią nie chciałbym podróżować.

Bilet kosztował mnie 240 tys. kipów czyli około 103 złotych. Mógłby być tańszy o 30 tysięcy, gdybym kupił go sam w kasie przed odpłynięciem łodzi. Ja go kupiłem drożej przez agencję turystyczną, oni kupują te bilety hurtowo rano. Dzięki temu mogłem wyjść na przystań znacznie później, nie martwiąc się tym czy zdobędę jeszcze bilet.

Bilety były numerowane. Numery leżały wypisane na kartkach papieru rozrzuconych po siedzeniach. Okazało się, że numerów na biletach jest więcej niż miejsc. Jak zaczęliśmy szukać i pytać to ktoś z obsługi łodzi przyszedł, wyrzucił kilka najbliższych kartek i powiedział, że nie ma numerów. Od tego momentu każdy siadał gdzie chciał. Udało mi się zająć miejsce z przodu, co jest ważne, bo najgorsze miejsca na tych łodziach są z tyłu, obok huczącego głośno silnika.

Nigdy koło silnika
Jak tylko wypłynęliśmy wokół mnie zaczęła się impreza. Zmontowano system nagłaśniający z telefonu i kilka przenośnych głośników. Do końca rejsu leciała z niego latynoska muzyka - przewodzili Hiszpanie. W barach tych łodzi są zdaje się nieograniczone ilości piwa Beer Lao z czego korzystało całe towarzystwo. Po pewnym czasie zaczęły się nawet tańce. Cześć współpasażerów patrzyła na to w przerażeniu, a niektórzy przychodzili na chwilę z innych części łodzi. Impreza bardzo zafascynowała jednego z młodych pomocników na łodzi. Przyszedł, siadł z nami i strasznie się cieszył ze wszystkiego.

Impreza trwa
O zachodzie słońca dotarliśmy do Pakbeng. Łodzie zatrzymują się tam na noc. Wydawało mi się, że skoro na miejscu jest tyle hosteli to będzie to kolejne miasteczko takie jak Ban Houayxay, ale nie. Pakbeng to maleńka wioska, składająca się może ze 25 domów. Połowa z nich była zaadaptowana na hostele i hotele, w pozostałych znajdowały się restauracje i sklepy. Wioska żyje obecnie niemal w całości z obsługi ruchu turystycznego.

Dzisiaj rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem nikt nie przejmował się ani numerem miejsca, ani nawet statku. Ważne tylko, żeby wypływał w stronę Luang Prabang. Obyło się bez kolejnej imprezy, ci którzy najbardziej poprzedniego dnia zabalowali, tego dnia to odchorowywali. A prowodyrzy wsiedli na inną łódź.

Mogłem się spokojnie przyjrzeć krajowi, który był niemal bezludny. Kilometrami płynęliśmy przez lasy i skały, z rzadka tylko napotykając ludzkie osiedla. Tylko kilka wiosek było większych. Zwykle osiedle tworzyło kilka lub kilkanaście domków ukrytych pomiędzy drzewami. Nie było widać śladu pól uprawnych, choć kilkukrotnie przepłynęliśmy obok niewielkich plantacji bananowców. W pobliżu wiosek napotykaliśmy czasem na pasące się na brzegu stada krów lub bawołów wodnych.

Także na wodzie ruch był niewielki. Kilkanaście stateczków, trochę łodzi podobnych do naszej, z rzadka jakiś rybak, albo rodzina podróżująca łodzią załatwiać swoje sprawy. Czasem przepływały motorówki przewożące towary, np. butle z gazem. Każdy, co do jednego, kierujący motorówką miał motocyklowy kask na głowie.

Kiedy przepływa się koło wioski to widać, że czasem całkiem duże dzieciaki biegają nago. Zdarza się, że dorośli też się nie krępują.

Byłem świadkiem sceny, która trochę mnie zaniepokoiła. Przybiliśmy na chwilę do wioski. Na nasze spotkanie rzuciła się gromadka dziewczynek żeby sprzedawać wyplatane tasiemki za 5 tysięcy kipów. Parę osób je kupiło. Jedno dziecko żeby sprzedać tasiemkę turystce, która nie mogła się doszukać właściwego banknotu, weszło już do pasa do wody i zaczęło krzyczeć. Kiedy odpłynęliśmy, dziewczynki zebrały się jeszcze w kółku wokół tej, której udało się coś sprzedać. Potem pomachały nam i poszły.

Dzieci w czasie narady
Nie podoba mi się to, ponieważ nie wyglądało do końca na dobrowolne. Myślę, że ktoś sobie kiedyś w tej wiosce pomysłał, że warto wysyłać dzieci na przystań o określonej godzinie, żeby zarobiły pare kipów.

Krajobraz Mekongu wygląda jakby był inspiracją dla powstania chińskich ogrodów. Są tam takie formy skalne które mają naśladować góry. I takich skał, ale naturalnych, mijaliśmy po prostu setki. Wokół góry, a w oddali majaczą wyższe szczyty. Tuż przed Luang Prabang rzeka, wcześniej wąska, rozlała się szeroko. Z pól czy też lasów  pod miastem doszedł do nas intensywny zapach jakichś kwiatów.

Dopłynęliśmy około czwarej po południu. Do nowej przystani, który jest daleko za miastem. Trzeba było kupić jeszcze bilet na tuk tuka za 20 tys. kipów. Zabraliśmy się tak w osiem osób:

Tuktuk z przystani do Luang Prabang
Najbliższe dni spędzę w Luang Prabang.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz