wtorek, 21 listopada 2017

Na południe Laosu


Podróż do Kong Lor


Następnym etapem po Wientianie miała być jaskinia Kong Lor. Ucieszyłem się kiedy znalazłem informację o bezpośrednim, klimatyzowanym autobusie. Niestety nic w Laosie nie jest tak proste. Początkowo szło dobrze, kierowca songthaew zjawił się w hotelu punktualnie. Byłem jednak jedynym klientem tej agencji turystycznej, więc niewielki byłby jego zysk i szkoda było zachodu żeby mnie wieźć 10 kilometrów na właściwy dworzec. Wysadził mnie więc na dworcu Talat Sao i pokazał na jeden z miejskich autobusów. Dalej nie chciał jechać. Pojechałem autobusem miejskim i gdybym nie miał map w telefonie to przegapiłbym właściwy dworzec "południowy", koło którego tylko przejeżdżaliśmy. Taka nazwa dworca w Laosie wskazuje, że odjeżdżają z niego autobusy na południe. Może to być trochę mylące, bo w Wientianie dworzec południowy znajduje się na północy miasta.

Z zachowaniem podobnym do tego kierowcy songthaew spotkałem się już w Laosie kilkukrotnie i zawsze mnie to trochę szokuje. Rok temu byłem na wakacjach w Mjanmie i tam też trzeba było się targować, ale w momencie porozumienia czy podpisania umowy Birmańczycy stawali się bardzo pomocni. Kierowca tuk tuka, który nie musiał tego robić, szedł ze mną na dworzec, żeby dopilnować że wsiądę do właściwego autobusu. Tutaj to rzadkość, każda okazja do (wymuszonego) dodatkowego zarobku jest dobra - o tym przekonaliśmy się następnego dnia w wiosce Kong Lor.

Do autobusu dotarłem na pięć minut przed odjazdem. Po przygodzie z kierowcą bałem się, że rachunki z agencji turystycznej okażą się nic nie warte. Pracownik dworca długo im się przyglądał, potem zadzwonił gdzieś, ale w końcu wydał mi bilet. Od tego momentu jechałem już rozluźniony. Nawet mi nie przeszkadzało, że klimatyzacja była ustawiona na maksa, nie można jej było zmniejszyć, więc w autobusie wiało i był okropny ziąb.

Pięćdziesiąt kilometrów przed wioską i jaskinią zatrzymaliśmy się przed uszkodzonym mostem. Aby upewnić się, że coś tak ciężkiego jak autobus na niego nie wjedzie na wysokości dwóch metrów drogę zagradzała stalowa belka.

Było oczywiste, że most jest uszkodzony już od dłuższego czasu. Co najmniej od ostatniej pory deszczowej. Agencje turystyczne sprzedawały jednak bilety na autobus bezpośrednio do wioski. Zaczęła się awantura. Tym razem nie byłem sam. Przodowała grupa młodych Niemców. Moim zdaniem trochę było w tym przesady, zwłaszcza w próbie odebrania kluczyków kierowcy autobusu. W każdym razie kierowcy ustąpili o tyle, że opłacili przejazd lokalnym songthaew o czym początkowo nie było mowy.

Do Ban Kong Lor dotarliśmy już po zmroku. Ja od początku miałem w planach żeby wyjeżdżać już następnego dnia, ale spotkałem jeszcze katalońsko-włoską parę, która to rozważała. Umówiliśmy się na dzielenie łodzi do jaskini, a oni mieli rozważyć czy ze mną pojadą.

Jaskinia


Do jaskini poszliśmy z samego rana. Nigdy jeszcze nie byłem w tak ogromnej. Płynęliśmy podziemną rzeką przez prawie godzinę. Czasem sklepienie było kilkadziesiąt metrów nad nami. W jednym miejscu można było wyjść i przejść trasą pośród stalagmitów. Tylko ten suchy fragment był oświetlony, poza nim używaliśmy latarek czołowych. Trafił nam się sternik, który wyraźnie lubił swoją pracę. Cieszył się pokazując nam to wszystko.


Na południe


Wróciliśmy już po dziesiątej, szcześliwi i gotowi do dalszej drogi. Dołączyła do nas jeszcze Niemka, a potem francuska para która jednak planowała zatrzymać się w Thakhek - my chcieliśmy jechać daleko na południe, do Pakxe.

Właściciel hostelu usiłował nas oszukać. Wcześniej naopowiadał nam o songthaew, który odjeżdża regularnie o 11. Kiedy jednak już wszyscy czekaliśmy odbył krótką, udawaną wyprawę na skuterze do wioski, żeby oświadczyć że songthaew dzisiaj nie przyjedzie. Bardzo był przy tym zadowolony z siebie, jakby zrobił coś wyjątkowo sprytnego. Tym razem najbardziej zdecydowany byłem ja. W tym momencie byłem gotów wyruszyć w dół wioski po prostu zatrzymując kolejne traktory czy samochody. Pozostali też szybko się namyślili, myślę że postawa tego gościa była decydująca. Nikt nie chciał tam zostać i dać mu zarobić. Zaczęły się długie negocjacje, bo wśród informacji które miał rozwieszone była taka o możliwości wynajęcia minibusa do Thakhek. Strasznie opornie to szło. Twierdził, że minibusem się nie pojedziemy bo jest na cztery osoby, a nas jest sześcioro (i znów zadowolony z siebie uśmiech).

Sytuację zmieniło pojewienie się na kierowcy songthaew z poprzedniego wieczora. Najwyraźniej pogłoski o awanturze i o tym, że próbujemy zatrzymywać przejeżdżające samochody rozeszły się po wsi bo podjechał do nas na skuterze, żeby zobaczyć co się dzieje. Coś tam do nas krzyknął po laotańsku i pojechał. W tym momencie nie zwracaliśmy na niego uwagi. Zachowanie właściela hostelu zmieniło się jednak. Nagle okazało się, że minibus da się wynająć. Zaczął gdzieś dla nas dzwonić. I trakcie tego dzwonienia podjechał pierwszy songthaew - to był ten kierowca z wczoraj. Cały czas był we wsi i czekał pewnie na okazję do kurs. Cena u niego była normalna - to znaczy 25 tys. kipów od osoby za przejazd kilkadziesiąt kilometrów, na główną drogę. Kiedy się zapakowaliśmy na scenie pojawił się drugi songthaew.

To z kolei był kierowca - przyjaciel właściciela hostelu. Powinniśmy byli go zignorować, ale miał tabliczkę Thakhek, więc niektórzy wybiegli i zaczęły się negocjacje. Teraz już po fakcie wiem, że nawet z naszą ceną byśmy przepłacili. Na szczęście ten gość był całkowicie niezdolny do opuszczenia ceny, uparł się że weźmie 850 tysięcy (do podziału na sześć) bo taka była cena minibusa. No więc tak to wyglądało:


Dwóch kierowców patrzących na siebie zimno na środku drogi w Ban Kong Lor, sześcioro Europejczyków pomiędzy nimi i pokrzykujący, rozłoszczony teraz właściel hostelu.

Otwarty songthaew to nie minibus, więc w końcu wszyscy wrócili do właściwej półciężarówki i pojechaliśmy. Początkowo wolno na typowych tutaj wiejskich wertepach. Przed wyjazdem na główną drogę przesiedliśmy się do kolejnego songthaew - tym razem mieliśmy zapłacić 50 tysięcy za transport do samego Thakhek. Wrażenie z jazdy po serpentynach w takiej otwartej półciężarówce niezapomniane - wiatr, kurz, wyprzedzanie na zakrętach i podskoki na dziurach przed którymi właściwie nie hamowaliśmy. Miałem wrażenie, że jedziemy bardzo szybko, ale pewnie nie było to wiecej jak 70. Szybciej się nie dało na takiej drodze. Przed Thakhek zmieniliśmy pojazd jeszcze raz.

W Thakhek jest dworzec autobusowy z którego co godzinę odjeżdża autobus do Pakxe. Jeden odjechał niedługo przed naszym przyjazdem. Tak więc to co się działo we wsi kosztowało nas jedną, a może nawet dwie godziny. Do Pakxe dojechaliśmy około pierwszej w nocy.

Cztery tysiące wysp


Miałem wcześniej opcjonalny plan, żeby zwiedzić ruiny khmerskiej świątyni kilkadziesiąt kilometrów od Pakxe. To jednak zajęłoby pół dnia i stwierdziłem, że lepiej go spędzić na Czterech Tysiącach Wysp. Autobus dla turystów odjeżdża codziennie o ósmej, ale ja po wczorajszej podróży nie byłem w stanie wstać na taką godzinę. Wyruszyłem przed dziesiątą. Podróżowałem dwoma tuk tukami, songthaew i łodzią. Najciekawszy był songthaew na trasie do Nakasang, pełen mieszkańców okolicznych wiosek wracających z Pakxe.





W jednej z wiosek do środka rzuciły się sprzedawczynie różnych lokalnych przysmaków, takich jak rozpłaszczone smażone kurczaki czy ryż w łodydze bambusa.


Wyspy z kolei, mimo obecności setek, a może tysięcy turystów wydają się bardzo spokojne. Wystarczy odejść trochę od miasteczka gdzie są bary i restaruacje i zaczyna się normalna laotańska wieś. Tu dodatkowo z rzeką w tle, dziećmi kąpiącymi się w niej, łodziami i rybakami. Laotańska obsługa barów jest bardzo wyluzowana, żartuje sobie z turystami, widać że ludzie tutaj są przyzwyczajeni do nich. W przypadku części przyjezdnych nie można też raczej mówić o turystach. To ludzie którzy tu żyją, poznajdowali sobie pracę w miejscowych barach. W restauracjach jest pełno kotów, byłem w jednej gdzie przy jedzeniu towarzyszyły mi trzy.


Mieszkam na wyspie Don Det w drewnianym bungalowie. To będzie pierwsza noc spędzona w takich warunkach, wygląda to po prostu jak chata zbita z desek. Ściany nie są szczelne do końca, mam więc moskitierę. Na wyspie jest bardzo gorąco. Pełno tu owadów, więc także komarów. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu gekonów. Roi się od nich. Biegają po ścianach. Czasem na jednym suficie jest po 10-20 sztuk. W tym klimacie, przy takiej ilości robactwa, gekon jest najlepszym przyjacielem człowieka. W moim bungalowie niestety nie ma żadnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz