niedziela, 12 stycznia 2020

Relacja z Indii (I): Delhi i Agra

Poniedziałek, 2 grudnia, Nowe Delhi


Nie do końca z własnej winy do Indii poleciałem po prawie nieprzespanej nocy. Nie sypiam też dobrze w samolotach, więc pierwszego dnia w Indiach byłem nieprzytomny. Obce miasto dodało mi energii na parę godzin, ale chwilami czułem się jakbym chodził po śnie.

Z podróży zapamiętałem grupę Sikhów, która zażyczyła sobie asysty przy wsiadaniu do samolotu. Czekaliśmy wszyscy aż ich zawiozą na wózkach i usadzą w samolocie. Jeszcze pół godziny wcześniej spacerowali sobie spokojnie po terminalu. Nie mam pojęcia z czego to wynika, myślałem przez chwilę że to klasa biznesowa jest tak zmęczona chodzeniem, ale usadzono ich z nami w ekonomicznej. Widziałem też później podobne sceny na lotnisku w Delhi.

Najpiękniejszy widok z całej podróży to ośnieżone szczyty górskie gdzieś w Afganistanie. Powietrze było tam przeczyste i widoczność na kilkaset kilometrów. Gdy dolecieliśmy do Indii niebo przesłoniła bura mgła.

Delhi śmierdzi dymem i uryną. To pierwsze to z licznych ognisk, które palą się w miastach w nocy. Pali się tu wszystko, drewno, suszone krowie odchody i śmieci. W jednym z indyjskich miast jakiś czas później widziałem grupę ludzi, ogrzewających się przy płonącej oponie. Smog nad Delhi był potworny, a jednego dnia przewyższył absolutnie wszystko czego doświadczyłem w Polsce. W innych, mniejszych miastach było tylko trochę lepiej.

Zapach uryny to wynik konstrukcji ulicznych toalet. Toaleta w Delhi to zwykle odgrodzona od ulicy ściana, bez żadnego podłączenia do kanalizacji. Nieczystości wylewają się na ulicę. Ale nie tylko ludzie tu brudzą. Przy jednym z wejść do stacji metra New Delhi (jednej z ważniejszych w mieście) musiałem przeprawiać się po prowizorycznej kładce nad bajorem gnojówki.

Są tu krowy, ale w Delhi nie rzucają się w oczy tak bardzo, w chaosie pomiędzy samochodami. Ruch uliczny jest straszliwie głośny. Zamęt nie ma sobie równych, a podróżowałem już trochę po Azji i wydaje mi się, że wiem o czym mówię. Pojazdy lawirują i wciskają się pomiędzy inne. Kierowca tuk-tuka, z którym jechałem, kiedy przed nim na dziurze w jezdni zablokowała się rowerowa riksza, wjechał w nią i usiłował przepchnąć. Widziałem jak na skrzyżowaniu na Paharganju kilkadziesiąt pojazdów zablokowało się. Tak się powciskali między siebie, że żaden nie mógł się ruszyć. Ruch jest na ogół lewostronny, ale jeśli wygodniej jest pojechać prawą to ludzie tak też potrafią zrobić - pod prąd. W pewnym momencie mój tuk-tuk o włos minął samochód jadący na pełnym pędzie na wstecznym.

Typowa ulica w Delhi

Kolejka miejska z lotniska do Nowego Delhi to ostatnie miejsce gdzie czułem się w miarę normalnie. Kiedy wysiadłem otoczyło mnie to szaleństwo. Hotel był bardzo blisko, ale nie miałem pojęcia jak do niego dotrzeć. Jest wiadukt, ale nie widać go spod wyjścia lotniskowej kolejki. Od hotelowej dzielnicy odgradzał mnie dworzec kolejowy Nowe Delhi i nie było żadnego sposobu żeby go ominąć. Próbowałem szukać innych przejść i nie mogłem znaleźć. Wyglądało na to, że trzeba przejść przez bramki bezpieczeństwa z prześwietlaniem plecaków i stację żeby przedostać się na drugą stronę.

W podjęciu decyzji pomógł mi jeden z kolejowych naciągaczy - mój pierwszy i ostatni (napiszę o nich więcej wkrótce, we wpisie o tym jak radzić sobie w Indiach). Zwietrzył we mnie szansę na prowizję w agencji turystycznej, ale kiedy w końcu zrozumiał że nie będę tego dnia kupował biletu to pokazał mi po prostu żebym przeszedł przez bramki.

Stacja była nieprawdopodobnie zatłoczona, hałaśliwa, kolorowa i brudna. W końcu jednak udało się przejść, a po drugiej stronie było już właściwie parę kroków do mojego hotelu.

Po chwili odpoczynku wyruszyłem na poszukiwanie indyjskich kart SIM i tak trafiłem na swój pierwszy gang naciągaczy. Piszę gang, bo akcja wymagała współpracy co najmniej trzech osób.

Zaczęło się od tego, że znalazłem nowego przyjaciela. Chciał sobie poćwiczyć angielski i właśnie dlatego chodził ze mną i rozmawiał. Zaoferował mi oczywiście pomoc w zakupie karty SIM. W retrospektywie, to tak - uważam że łatwo dałem się podejść, przypominam jednak, że byłem po długim locie, dwóch-trzech godzinach snu na dwie doby i nie byłem wcale pewien czy on mi się nie śni.

Mój nowy przyjaciel wszedł nawet ze mną do pierwszego sklepu z kartami SIM i zapytał o coś w Hindi. Okazało się, że kart nie da się kupić i trzeba pojechać do jedynego i oficjalnego punktu turystycznego w mieście, które zostało mi pokazane na mapie.

To częściowo pokrywa się z wiedzą jaką dysponowałem. Faktycznie jeszcze rok temu indyjskie władze sprzedawały karty SIM dla obcokrajowców, choć obecnie już nie. I rzeczywiście w Delhi jest jeden oficjalny punkt informacji turystycznej, choć nie wiem czy naprawdę w centrum Nowego Delhi.

Od razu znalazł się usłużny kierowca tuk-tuka, co w normalnym stanie umysłu powinno było wzbudzić moje podejrzenia. I zgodził się nawet na indyjską cenę (jeszcze bardziej podejrzane). I tak zostałem dowieziony do agencji turystycznej.

Kolejne pół godziny spędziłem rozmawiając z “Johnem”. John wyglądał zupełnie jak prowadzący program telewizyjny w “Slumdog. Milioner z ulicy”, albo jakiś inny dziany cwaniak - czarny charakter z bollywoodzkiego filmu. Dostałem swoją pierwszą masala czaj i słuchałem o tym, że powinienem się wybrać na wycieczkę samochodową po Indiach z jego biurem, bo inaczej przegram życie. Po herbacie i propozycji oddania swoich biletów, żeby można je było anulować oprzytomniałem na tyle żeby podziękować. Po czym jeszcze przez długi czas byłem zmuszony do słuchania kolejnych chytrych argumentów, które miały sprawić że zmienię zdanie. Każdy mój argument John odbijał dwoma. Dzięki wycieczce samochodowej miałem poznać prawdziwe wiejskie, indyjskie życie, którego nie doświadczyłbym podróżując po Radżastanie pociągiem. 85% mieszkańców nie chce korzystać z pociągów. Bo woli samochody.

Miałem mieszane uczucia co do tego doświadczenia. Z jednej strony złościłem się na siebie, bo dałem sobie zmarnować godzinę czasu. Z drugiej podziwiałem organizację, no bo zgarnęli i przywieźli mnie jednak z innej części miasta. Śmieszyło mnie to też, wiedziałem że właśnie coś takiego może się wydarzyć w Indiach, a John stał się dość zabawny, gdy wszedł w tryb desperacji, kiedy widać już było, że nie kupię wycieczki.

Do hotelu wróciłem metrem. Tym razem znalazłem właściwe wyjście i wiadukt do Paharganju. A na wiadukcie odkryłem rządki suszących się, prawdopodobnie na opał, krowich placków. W kolejnych dniach codziennie spotykałem na tym wiadukcie kobietę, które je lepiła, czy może raczej nadawała im regularną formę. Na miejsce dotarłem przed 17 i po szybkim prysznicu prawie od razu zapadłem w głęboki sen.

Wiadukt w Paharganju

Wtorek, 3 grudnia, zabytki Starego Delhi


Tego dnia zwiedzałem Czerwony Fort i Wielki Meczet. Po mieście poruszałem się głównie metrem, za każdym razem przechodząc kontrolę przy wejściu. Uwagę policji, nieodmiennie przyciągał mój pas z pieniędzmi ukryty pod ubraniem. Po kolejnych kontrolach miałem wrażenie, że mógłbym wnieść armatę w plecaku ale za ten pas to mnie w końcu zastrzelą, więc przestałem go nosić.

W parku wokół Czerwonego Fortu gnieżdżą się drapieżne ptaki podobne do małych jastrzębi. Są tu ich dziesiątki. Tutaj też spotkałem po raz pierwszy wiewiórki palmowe. Są znacznie mniejsze od naszych, szare z pasami na grzbiecie. W niektórych zachowaniach podobne są do europejskich wiewiórek, np. strząsają ogonem w chwilach irytacji. Poza tym raczej nie boją się ludzi, grupowo wygrzewają się w słońcu, a czasem koncertują na drzewach (później doczytałem że to odgłosy ostrzegawcze).

Wiewiórki w słońcu

Do środka Wielkiego Meczetu turystom nie wolno wchodzić, można jednak wejść na jeden z minaretów. Z góry widać nieprawdopodobny nieład najbliższej okolicy. Położone dalej wieżowce ledwie można było dostrzec przez smog. Meczet ma kształt kwadratu i cztery bramy, ale przejście od jednej do drugiej przez miasto jest jak pokonanie labiryntu.

Zobaczyłem jeszcze szpital dla ptaków, w dźinistycznej świątyni Shri Digambar Jain Lal. Szpital to ciasny korytarz wypełniony klatkami z chorymi ptakami. Dwóch ludzi zajmowało się nimi, a w czasie gdy przyszedłem karmili właśnie rannego gołębia.

Środa, 4 grudnia, Agra


Musiałem wstać bardzo wcześnie bo pociąg do Agry odjeżdża z dworca Hazrat Nizamuddin na południu Delhi. Dostałem się tam metrem z kilkoma przesiadkami. Chciałem spróbować pociągiem, ale wyszukiwarka na google’u pokazywała wyłącznie ekspresy. Wygląda na to że nie ma lokalnego ruchu między Nizamuddinem a Nowym Delhi. Nie jestem pewien czy w ogóle istnieją tu lokalne pociągi. Spotykałem się wyłącznie z ekspresami, czasem takimi które jadą kilka dni przez pół Indii.

Mój pociąg to Gatimaan Express, podobno najlepszy pociąg w tym kraju. Wszyscy je chwalą. Kiedy mówią “pociągi w naszym kraju są okropne z wyjątkiem ekspresu do Agry”, to mają właśnie na myśli Gatimaana. Na pewno jest najszybszy, dystans dwustu kilometrów między Agrą i Delhi pokonuje w mniej niż dwie godziny.

Komfort jazdy jest porównywalny z ekspresami intercity, które jeździły na trasie między Krakowem i Warszawą przed czasami Pendolino. Nie ma przedziałów, miejsca są numerowane. Pasażerowie dostają posiłek tak jak w samolocie. Bilet do Agry w jedną stronę kosztuje około trzydziestu złotych. Miałem wydrukowany bilet z cleartrip, ale niepotrzebnie, bo konduktorzy w kolejach indyjskich mają przygotowaną listę nazwisk pasażerów z rezerwacji.

Smog z Delhi towarzyszy nam jeszcze daleko za miastem. Dopiero 100-150 kilometrów od miasta rzednie. Australijska para przed mną w rozmowie ze współpasażerem porównuje to do nieba w czasie pożaru buszu, choć myślę oczywiście że mieli na myśli zwykłe pożary, a nie to piekło które rozpętało się w ich kraju później.

Widoki za oknem bywały przykre też z innej przyczyny. Pogłoski są prawdziwe i miejscowi faktycznie defekują przy torach. Na szczęście nie widziałem tego zbyt wiele.

Przed dworcem w Agrze na podróżnych czeka tłum taksówkarzy. Uzgadniam cenę z jednym, bardzo korzystną w porównaniu z cenami z Delhi, nie bez przyczyny jednak. Za chwilę dosiadł się do nas kolejny mężczyzna, który przez całą drogę nawijał o tym, że mogą mnie wozić cały dzień gdzie tylko zechcę za niewygórowana cenę 1000 rupii (około 50 złotych). To jest dość częste zjawisko w Azji, wiąże się z tym, że owszem turysta może zwiedzać co chce, ale na pewno zostanie też zawieziony do kilku drogich sklepów, które dają prowizję kierowcy. Nie wyszedłem na tym jednak źle w Mandalaju na przykład, więc w końcu się zgodziłem.

Przed wejściem do Tadź Mahal trzeba odganiać się od przewodników. Jeden z nich szedł za mną kilkaset metrów. Kiedy się go pozbyłem na chwilę, zaraz pojawił się drugi. Potem męczyli mnie obaj, próbowali robić za mnie proste rzeczy, jak odbiór folii na buty (potrzebna wewnątrz, do wejścia do środka mauzoleum). Ten, który przyczepił się na dłużej miał problemy z mówieniem, jakby cały czas brakowało mu tchu. Przez to prawie go nie rozumiałem. Nie wyobrażam sobie zwiedzania Tadź Mahal w takim towarzystwie. Kompletnie zrujnowaliby dla mnie to doświadczenie. W końcu jednak udało się ich pozbyć.

Tadź Mahal wydaje się niesamowicie lekki. Budowla jest ogromna, ale nawet z bliska sprawia wrażenie delikatnej i kruchej. Z dwóch stron towarzyszą mu mniejsze, zbudowane inaczej, cięższe meczety. Dalej jest rzeka, a na poręczach nad rzeką przechodziło akurat stado makaków.

Wychodząc z Tadź Mahal musiałem zapłacić “napiwek” przy odbiorze plecaka z przechowalni. W każdym z indyjskich miast spotykałem lokalne, specyficzne sposoby na wymuszanie pieniędzy od turystów. Specjalnością Agry były właśnie “napiwki” za przypilnowanie plecaka, w miejscu które służy, no właśnie, do przechowywania plecaków. Zdarzyło się to tego dnia jeszcze raz w Forcie Agra. Tam ochroniarz zrobił wokół tego dodatkowy teatr, zapraszając mnie tylnym wejściem i chowając z namaszczeniem plecak w szafce z największa kłódką. Przez to jeszcze bardziej wyglądało to na łapówkę - za to żeby mój plecak nie zginął.

Po południu, w Forcie Agra, miałem jeszcze taką przygodę z wiewiórką. Fort jest piękny i bardzo spokojny wewnątrz. Widać z niego Tadź Mahal. Biegają po nim wiewiórki palmowe, które w ogóle się nie boją i podchodzą do ludzi. W pewnym momencie podszedł do mnie człowiek z wiewiórką karmioną z dłoni. Zainteresowałem się, więc bez pytania włożył mi jedzenie do dłoni, a potem wiewiórkę. I poprosił o aparat żeby zrobić mi zdjęcia. Dla mnie sytuacja była jasna, wiedziałem że nie obejdzie się bez napiwku, ale było to przyjemne doświadczenie i cieszyłem się na te zdjęcia. Dałem mu sto rupii, a on zaczął niemal płakać. I powiedział, że to bardzo mało, że on chce więcej i że ma dzieci. Te dzieci jeszcze się powtarzały później, kiedy ktoś chciał mnie naciągnąć na grubsze pieniądze. Nie dałem więcej, ale z trudem zakończyłem rozmowę i o ile przedtem czułem się dobrze, to wrażenie to zostało kompletnie zatarte.

To się zresztą ciągle powtarzało w czasie mojej podróży po Indiach. Jeśli szedłem przez miasto uważny i czujny, to wszystko było w porządku, szybko ucinałem próby wyżebrania czegoś ode mnie czy naciągnięcia mnie na coś. Ale na dłuższą metę przypominało to uciążliwą pracę, a nie odpoczynek. Kiedy tylko rozluźniłem się i poczułem swobodnie to natychmiast ktoś to wykorzystywał, wkładał wiewiórkę do ręki a potem żądał pieniędzy, albo prowadził do religijnego rytuału, gdzie czułem się obco i nie na miejscu, a gdzie później prosili mnie o “donację”. I w tej chwili spokój natychmiast znikał, a ja po prostu starałem się wyjść z sytuacji jak najszybciej, z najmniejszymi stratami, czasem korzystając z niej na ile się da (zdjęcia).

Po forcie przyszedł czas na sklepy, bo w końcu jeździłem tą całodzienną taksówką. Pierwszy był warsztat, w którym wykonują straszliwie drogie rzeźbione pudełka i figurki. Twierdzili że stosują tą samą technikę co mistrzowie ozdabiający Tadź Mahal. Cóż, być może.

Kolejny był sklep z ubraniami i tu zostałem na dłużej. Planowałem wcześniej kilka ubraniowych zakupów i to była dobra okazja. Pani prowadząca sklep od razu się pochwaliła, że ma znajomego z Polski z którym codziennie czatuje na messengerze. I faktycznie napisała do kogoś i po chwili tłumaczyłem jej odpowiedź z polskiego. Każde z nich pisało w ojczystym języku, a w porozumiewaniu pomagał im automatyczny translator.

Więcej w tym sklepie spędziłem czasu na rozmowie niż na kupowaniu. Dostałem masala czaj. Rozmawialiśmy o zakupach internetowych. Pani próbowała tego i zamiast zamówionych materiałów dobrej jakości dostała odpadki, które mi pokazywała. Wygląda na to, że nie ma tu żadnych cieszących się zaufaniem pośredników jak allegro u nas. W sklepie była też akurat córka właścicielki, która ma rozkręcać internetowy sklep. Rozmawialiśmy przez chwilę, miała pytania związane z ścieżką użytkowników (user flow) na stronie, na które nie potrafiłem dobrze odpowiedzieć. Druga córka podobno też pracuje w IT. Zdecydowałem się w końcu na zakupy, ale nie chciałem wozić tego później po Indiach. Pani zaproponowała, że wyśle paczkę do Polski DHL-em. Dotarła po tygodniu.

Makaki na dworcu w Agrze

Na dworcu w Agrze po peronie biegają małpy. Powrót był podobny do przyjazdu, tylko wracałem już po zmroku i nie było niczego widać. Na dworcu Nizamuddin w Delhi musiałem się przedzierać przez ogromny tłok, tłumy ludzi, samochodów i motocykli. Pokonanie dwustu metrów do stacji metra zajęło mi przeszło dziesięć minut.

Czwartek, 5 grudnia, Stare Delhi i Nizamuddin


Zarezerwowałem sobie na ten dzień spacer po starym Delhi z Salaam Baalak Trust - przewodnikami są byłe dzieci ulicy, którym ta organizacja pomogła wyjść na prostą. 

Mieliśmy się spotkać pod jedną z bram Wielkiego Meczetu, ale znów zabłądziłem w okolicznych zaułkach i długo trwało zanim trafiłem pod właściwą bramę. W mojej grupie byli studenci pedagogiki z Kanady, którzy przyjechali do Indii na kilka miesięcy, co ma ich w jakiś sposób przygotować do uczenia w przyszłości. Także ich opiekunka oraz tybetański kierowca z Ladakhu.

Z tego spaceru zapamiętałem ciasne uliczki w których ludzie myli się, rozwozili warzywa, przygotowywali jedzenie ale też przemykali motocyklami. Koty na dachach i uliczne psy w ubraniach (bo jest zima i mogłyby zmarznąć). Masala czaj - indyjską herbatę z mlekiem, cukrem i przyprawami - przygotowywaną dla nas na ulicy. Manufakturę krawiecką, w której ponoć uszyto upominkowe ubranie dla Michelle Obamy. Świątynie i świątynki - w tym uniwersalną na podwórku jednej z kamienic - ustaw sobie własny symbol religijny na ołtarzu i módl się do kogo chcesz. Suterenę o malutkich drzwiczkach jak dla krasnali, w której jeszcze do niedawna mieszkała starsza kobieta. Przez chwilę rozmawiałem z tybetańskim kierowcą, któremu Delhi chyba nie przypadło do gustu.

Byliśmy w dawnym teatrze, czy też operetce, gdzie scena popada w ruinę obecnie. Budynek podzielili między sobą spadkobiercy i nie mogą dojść do porozumienia co z nim zrobić. Tam też zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie. Nieopatrznie weszliśmy na niedobrą część, należącą do strony, która nie zgodziła się na zwiedzanie budynku. Przegoniła nas starsza pani.

Grupowe zdjęcie ze spaceru

Potem, kilkoma tuk tukami pojechaliśmy na bazar przypraw w Starym Delhi, drugi największy na świecie po Stambule. Opiekunka Kanadyjczyków (dla której to nie pierwsza taka wyprawa) ostrzegła mnie przed mocnym zapachem i sama zawiązała sobie chustę na twarzy. Zapach był mocny, ale nie tak przytłaczający jak mi to przedstawiła. Podobno był tego dnia słabszy niż przy jej poprzedniej wizycie. Weszliśmy na dach jednego z budynków, po drodze na każdym piętrze, a czasem nawet schodach mijając kolejne kramy z przyprawami. Z góry widać część kramów i handlujących ludzi, duży fragment Starego Delhi, z odległym Wielkim Meczetem, koty na dachach i suszące się jedzenie. Przed odjazdem weszliśmy do jednego ze sklepów. Na bazarze przypraw można też kupić herbatę, a w tym sklepie były ustalone ceny, więc kupiłem ją tutaj.

Na zakończenie pojechaliśmy do szkoły prowadzonej przez Salaam Baalak Trust. Słuchaliśmy historii szkoły, a także naszego przewodnika, w jaki sposób został bezdomny, jak sobie radził na ulicy, a potem w tej szkole. Rozstaliśmy się około południa i każdy poszedł w swoją stronę, część Kanadyjczyków jechała na Goa i spieszyła się na lotnisko.

Ja znalazłem nieopodal mini-dzielnicę biurową gdzie poszedłem na obiad. Był tu taki zespół barów dla miejscowej biurowej klasy średniej. Przy wejściu zostałem prześwietlony czy nie wnoszę broni, tak jak na stacjach metra. Ludzie patrzyli się na mnie dziwnie, pewnie rzadko zaglądają tu obcokrajowcy. Zamówiłem sobie thali, ale było tu wyjątkowo niedobre (w porównaniu ze wszystkimi późniejszymi, których próbowałem).

Następnie pojechałem na południe miasta, w okolice dworca Nizamuddin. Zwiedzałem Grobowiec Humajuna, gdzie napotkałem wycieczkę starszych Polaków (jedyne takie spotkanie w czasie całego wyjazdu do Indii) oraz grupki dzieci w mundurkach, biegające dookoła i zaczepiające turystów. Myślę, że robiły to z polecenia nauczyciela, żeby porozmawiać z kimś po angielsku. Ja zostałem poproszony o zrobienie grupowego zdjęcia.

Grupka uczniów na Nizamuddinie

Kolejne wydarzenia wspominam jako obłęd, w który dałem się nieopatrznie wciągnąć. Przewodnik Lonely Planet pisze o sufickich pieśniach których można posłuchać w czwartkowe wieczory w kaplicy znanej jako Hazrat Nizamuddin Aulia Dargah. Jest to dość blisko Grobowca Humajuna, więc poszedłem tam piechotą. Najbliższa okolica świątyni to labirynt ciasnych i brudnych uliczek, ale po chwili błądzenia znalazłem coś co było wejściem do kaplicy. Tam ludzie, z dwóch stron ulicy przekrzykiwali się między sobą żebym koniecznie podszedł do nich. Każda grupa handlowała płatkami kwiatów, których znaczenie nie było mi wtedy znane. Wyglądało też na to, że u obu można było zostawić buty (do świątyń wchodzi się wyłącznie boso), i to na czystych półkach, lepszych z pewnością niż błotnista, wąska ścieżka przed samym wejściem. Nie wiedziałem o co w tym chodzi, ale zdecydowałem się kupić te płatki za kilkadziesiąt rupii i sprawdzić do czego mogą się przydać w środku. No i zostawić buty w czystym i spokojnym miejscu.

Musiałem wyglądać na zdezorientowanego, bo sprzedawca kwiatów zdecydował się mi pomóc. Wziął mnie i zaczął prowadzić do wnętrza świątyni. Pomagał się przepychać przez tłumy wypełniające ciasne korytarze. I tak dotarliśmy do miejsca gdzie kilku kapłanów z grubym zeszytem poprosiło o donację. W zeszycie byli zapisani inni obcokrajowcy i kwoty 2 x 2000 rupii, 2 x 4000 rupii, i tak dalej. Nie dałem nawet w przybliżeniu tyle, ale za późno było żeby w ogóle się wycofać. Po donacji zostałem wepchnięty w środek kolejki, pomimo protestów innych ludzi, żeby wejść do centrum tego zamieszania, miejsca znajduje się grób sufickiego świętego, żeby oddać mu hołd, rzucając kwiatowe płatki.

To jest jedno z tych miejsc i doświadczeń, w których czułem się zupełnie nieswojo. Jakbym znalazł się w środku dziwacznego filmu, bez skryptu, nie wiedząc co robię i po co. Z takim wymuszaniem uczestnictwa w religijnym obrzędzie spotkałem się wyłącznie w Indiach i to nie raz, ten był tylko pierwszy. Dużo lepiej czułem się tydzień później w świątyni szczurów, gdzie dobrze wiedzieli że przychodzę robić szczurom zdjęcia, nikt nie oczekiwał ode mnie pozorów religijnej czci i w swoje najświętsze miejsce mnie po prostu nie wpuścili. Jest to uczciwe podejście, to tutaj natomiast (i podobnie będzie w Puszkarze) odbieram jako kupczenie własną tradycją i religią.

Suficka kaplica

Wracając przez labirynt korytarzy, z trudem odtwarzałem drogę którą wcześniej przebyłem. W pewnym momencie faktycznie znalazłem się w miejscu gdzie tłum ludzi czekał pod czymś w rodzaju sceny. Miałem już jednak dość na ten dzień. Odzyskałem swoje sandały i wyruszyłem w stronę stacji metra, żeby wrócić do hotelu. Mijałem obozujących na skrzyżowaniu biedaków, a nad nimi napis z billboardu “Dream It Live It”.

Dream It, Live It

Wieczorem odkryłem, że ktoś zaczął kraść pieniądze z mojej karty kredytowej. Wypłaty były trzy po 50 złotych z groszami, co wygląda na 1000 rupii każda. Zarezerwowałem pokój przez bookings.com, który wysyła dane kart do hoteli. Widziałem już wcześniej jak wydruki z danymi kart walają się po recepcji hotelu (ostatnio na Węgrzech). Jednak do tej pory unikałem kradzieży.

Piątek, 6 grudnia, lot do Udajpuru


W piątek bez żalu opuściłem Delhi. Trochę czasu zajęło mi znalezienie stacji kolejki na lotnisko. W poniedziałek nie zauważyłem, że wychodzę z innego budynku niż ten z którego podróżowałem metrem w kolejne dni. Na próżno więc szukałem podziemnego przejścia między stacjami różnych linii. Stacja metra na linii lotniskowej, z wejściem numer 5, jest położona na wschód od głównej stacji New Delhi i oddzielona od niej niewielkim bazarem.

Na lotnisko w Delhi wpuszczane są tylko osoby posiadające bilety. Trzeba posiadać wydrukowany bilet albo dokument z biletem w telefonie gotowy do okazania.

Wyjechałem dość wcześnie i nie bardzo miałem co robić na tym lotnisku. Próbowałem używać wifi, ale nie działało. Trzeba się zalogować, a serwis do logowania jest popsuty. Najpierw próba wyboru kraju i wpisania swojego numeru - bardzo frustrująca bo strona się w tym czasie restartuje i trzeba zacząć od nowa. W przeglądarce Samsunga restartuje się na okrągło co jakiś czas. W Chrome, po pierwszym restarcie da się już wpisać numer. Na próżno jednak bo SMS nie przychodzi. Jest informacja żeby w takiej sytuacji iść po hasło do punktu informacji, ale nie znalazłem takiego punktu za bramkami kontroli bezpieczeństwa.

Leciałem samolotem linii Vistara. W okolicy Udajpuru smog był znacznie mniejszy niż w Delhi i można się było rozejrzeć. W okolicy widać kilka dużych jezior.

Do hotelu pojechałem oficjalną taksówką z lotniska. 30 kilometrów do centrum Udajpuru kosztowało tylko trochę ponad 600 rupii, gdy czasami w mieście zdarzało mi się, że na krótki dystans nie mogłem wynegocjować 1/3 tej ceny.

Zamieszkałem w staroświeckim hotelu, który przypominał pałacyk. Obsługa była bardzo miła, ale nie było internetu, bo ktoś popsuł router, a technikowi akurat urodziło się dziecko i zniknął na kilka dni. Tutaj też pierwszy raz miałem problem z nocnymi temperaturami. Poza Delhi w hotelach nie było ogrzewania. Temperatura w nocy spadała często poniżej 10 stopni Celsjusza, a pokoje zwykle mają nieszczelne okna i są bardzo przewiewne. W Udajpurze dało się jeszcze wytrzymać, prawdziwy problem zaczął się dopiero później.

Miasto, okolice jeziora Pichola zrobiły na mnie wrażenie bardzo spokojnych w porównaniu do Delhi. Udajpur to znany w Indiach ośrodek turystyczny. Jest dużo zieleni, w drodze nad jezioro spotkałem po raz pierwszy langury. A nad samym jeziorem rozległa promenada, z szykanami przy wejściu żeby nie wjechały tam motocykle.

Zdjęcia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz