sobota, 18 stycznia 2020

Relacja z Indii (II): Radżastan

Sobota, 7 grudnia, Udajpur


Mój osobisty Udajpur ciągnął się wzdłuż jeziora oddalając się od niego tylko w tym miejscu, w którym znajduje się miejski pałac (tam na brzeg można wejść wyłącznie z biletem). Okolica jest bardzo turystyczna, ale jednocześnie spokojna. To było kilka najlepszych dni spędzonych w Indiach, potem cieszyłem się tak tylko (chwilami) Jaipurem. Dalsza okolica wygląda gorzej, ale pierwszego dnia się tam nie zapuszczałem.

Tego dnia zwiedziłem pałac miejski. A potem pobliskie haweli z muzeum, drzewem o różowo-fioletowych kwiatach na środku dziedzińca, kolekcją marionetek i największym na świecie turbanem.

Kilkukrotnie próbowałem wejść do Świątyni Jagdish. Za pierwszym razem odstraszył mnie pogrzeb. Właśnie wynosili stamtąd jakiegoś starca, bez trumny, wyglądało to jakby tłum go niósł. Potem zawsze był tam tłok, udało się dopiero kolejnego dnia. W tej świątyni najciekawsze były jednak rzeźby na zewnętrznych ścianach, przedstawiające różnorakie sceny - z grajkami, bogami i tancerkami.

Poszedłem na ajurwedyjski masaż głowy. Zostałem najpierw wymasowany od czubka głowy do ramion, a potem nasmarowali mi głowę olejkami, które zakazali zmywać przez pewien czas.

W drodze nad jezioro spotykałem co jakiś czas stada langurów. W centrum miasta małpy wypłoszyły robotników z budowy. Huśtały się na rusztowaniach, a zgromadzeni na dole ludzie czekali aż sobie pójdą.

Popłynąłem na wycieczkę łodzią po jeziorze Pichola, z przystani w miejscu oznaczonym na mapach google’a jako “sunset point” - jest to jedna z ładniejszych promenad w Udajpurze z ciasnymi furtkami dzięki którym nie wjeżdżają tu motocykle. Podobnych zapór jest więcej w mieście, w parkach i na mostach przeznaczonych dla pieszych.

Obejrzałem obowiązkowy zachód słońca nad jeziorem, ale z drugiego brzegu, z którego było też widać pałac miejski - z Ambrai Ghat.

A na koniec dnia poszedłem na pokaz ludowych tańców oraz teatru marionetek. Jako zachodni turysta musiałem kupić dużo droższy bilet ale z opcją fotografowania (co mi pasowało). Fotografowie dostają kolorową tasiemkę do założenia na aparat. Hindusi mają bardzo tanie bilety, ale kiedy próbują coś sfotografować (zwykle komórką po kryjomu) to natychmiast podchodzi do nich pracownik teatru i wręcza te tasiemki, co ma oznaczać, że muszą dopłacić trzysta rupii.

Występy taneczne w Udajpurze
W mieście jest dużo żebraków. Niektórzy mają takie specjalne koszyczki, które mogą mieć znaczenie religijne. Zrobiłem zdjęcie jednej z kobiet z koszykiem i dzieckiem:

Kobieta z dzieckiem na ulicy Udajpuru

Niedziela, 8 grudnia, Udajpur i góry


Na początek dnia, w parku który rozciągał się na południe od mojego hotelu, napotkałem setki wielkich nietoperzy śpiących i szykujących się do snu. Wyglądały trochę jak psy ze skrzydłami. Jeden z nich przyglądał mi się ciekawie, w czasie gdy robiłem zdjęcie.

Nietoperze

Zwiedziłem tego ranka muzeum starych samochodów, które przechowuje kolekcję pojazdów dawnych maharadżdżów Mewaru. Wśród nich samochód, który wystąpił w filmie o Jamesie Bondzie oraz samochód żony maharadżdży z przyciemnianymi szybami, żeby nie było widać, że to ona prowadzi.

Zamiast wrócić nad jezioro poszedłem spod muzeum do centrum miasta w poszukiwaniu bankomatu. Okolica była zupełnie nieturystyczna, minąłem kilka bazarów, wszędzie typowo indyjski bałagan. Wśród sklepów wypatrzyłem warsztat, który chwalił się możliwością uszycia imitacji dowolnej damskiej torebki.

Udałem się następnie w rejon Świątyni Jagdish. Na schodach świątyni odbywała się akurat demonstracja przeciwko kulturze gwałtu. Demonstracje takie przetoczyły się przez Indie w tym czasie, po tym jak jedna z ofiar została zamordowana po zeznaniach złożonych w sądzie.

Demonstracja


Pojechałem potem za miasto do Pałacu Monsunowego, który wznosi się na górze na zachód od miasta. Tuk-tuk dojechał tylko do bramy parku, dalej trzeba się przesiąść. Brama jest podwójna, do pałacu prowadzi skrzydło po prawej. Bilety można kupić w wejściu, a zaraz po prawej jest druga kasa do taksówek na górę.

Po zakupie biletu wpakowali mnie od razu do jeepa na ostatnie wolne miejsce. Jechaliśmy z szaleńcem, który na przemian gwałtownie przyspieszał i hamował na stromych podjazdach i serpentynach. Trąbił jak wściekły na jadące przed nim ostrożniej samochody i wyprzedzał tuż przed zakrętami.

Po drodze minęliśmy jedną parę białych mozolnie wspinających się pod górę. Zastanawiałem się nad opcją pieszą, ale dobrze że wybrałem samochód. Droga była kręta, na co najmniej godzinę marszu. Była też wąska i co chwilę w górę i w dół pędziły nią samochody.

Miejscowe góry to Arawali, najstarsze w Indiach i niezbyt wysokie. Gdyby porastał je las przypominałyby nasze Beskidy. Tu jednak mają barwę buro-żółtą, a porośnięte są rzadkimi krzakami. Widać też trochę nagich skał.

Góry Arawali
Na szczycie koczuje stado langurów. Małpy kradną jedzenie z koszy i rozsiadają się między ludźmi na murach. Od czasu do czasu któryś ze strażników próbuje je spłoszyć i wtedy one błyskawicznie wspinają się na mury. Wśród małp była młoda ze zranioną, czy chorą ręką. Siadała w taki sposób, że przypominała ludzkie dziecko.

Poza małpami w Pałacu Monsunowym interesujące są tylko widoki. Niestety tego dnia była mgła, więc niewiele było widać. W bardziej pogodny dzień można by podziwiać stąd panoramę Udajpuru z jeziorem Pichola.

Na dole, postanowiłem spróbować szczęścia w lewej bramie. Przewodnik Lonely Planet opisuje to miejsce jako rodzaj parku czy rezerwatu, niestety zostałem oszukany, bo tak naprawdę to zwykły ogród zoologiczny. Jest tu kilka zwierząt typowych dla Indii, które pewnie są rzadkością gdzie indziej, ale ogólnie nie podobało mi się to miejsce.

Wróciłem do centrum miasta, do Świątyni Jagdish. Widziałem jak wiewiórki wyjadają jedzenie przyniesione na ofiarę, miałem przez krótką chwilę idealną scenę do zdjęcia, ale przeszkodził mi wtedy sprzedawca obrazów, który zagadywał turystów żeby zaprowadzić ich do pobliskiej pracowni.

Na koniec dnia poszedłem znów na “sunset point” i daleko dalej wzdłuż jeziora, za bramę miasta, a potem na wzgórze gdzie jest kolejka linowa. Zobaczyłem że wagoniki rezerwuje się tu w całości (zwykle dla rodzin - “private”) i dałem sobie spokój. Tu raz jeszcze napotkałem na wielkie stado langurów.

Langury


W drodze powrotnej minąłem kobietę, która wypasała kozy w publicznym parku.

Kobieta i jej kozy


W mieście trwała w tym czasie dziwna demonstracja z pomarańczowymi flagami. Wyglądała jak połączenie politycznego marszu z paradą techno. Podobno był to jakiś religijny festyn.

Pomarańczowy marsz

Poniedziałek, 9 grudnia, autobus do Jodhpuru


Wstałem nad ranem żeby zdążyć na autobus, który miał odjechać około siódmej rano. Przystanek był pod biurem firmy przewozowej około dwóch kilometrów od hotelu. Było kompletnie ciemno, miasto budziło się dopiero, ale ktoś np. już rozpalił ognisko ze śmieci - nad ranem było bardzo zimno.

Możliwe, że pomyliłem firmy autobusowe bo biura Jain Parshwanath Travels i Jain Travels wg. mapy znajdują się obok siebie. Choć nie rozumiem dlaczego w takim razie nie wyprowadzono mnie z błędu, a nie widziałem też na miejscu drugiego autobusu. A może to jedna firma i ktoś sprzedał bilet na moje miejsce dwa razy. W każdym razie okazało się, że moje miejsce jest zajęte. Obsługa autobusu przenosiła mnie na kolejne i kolejne, aż trafiłem w końcu na odpychającego Anglika, który mnie ignorował. I nawet kiedy chciał wyjść ze swojego miejsca, wolał się przepychać zamiast przeprosić.

Anglik przykuwał swój plecak do siedzenia gigantyczną kłódką kiedy tylko gdzieś wstawał. Widywałem te kłódki na dworcach kolejowych później. Wydaje mi się, że bardziej poprawiają samopoczucie właścicielowi, niż chronią przed kradzieżą.

Autobus był częściowo z miejscami siedzącymi i częściowo leżącymi. Wszyscy spokojnie by się zmieścili gdyby nie te idiotyczne miejsca leżące. Część ludzi zasłania się i układa na tych kuszetkach, a w tym czasie inni, dosiadający się później, stoją lub siedzą na podłodze.

Rodzina na podłodze w autobusie


Mnóstwo ludzi z okolicznych wiosek w ten sposób przewinęło się przez autobus. Jechali po kilkadziesiąt kilometrów z jednego miasteczka do drugiego. Mężczyźni ubrani w turbany, kobiety w chustach i kolorowych sukienkach. Siedzieli na podłodze, a czasem na rąbku kuszetki jeśli właściciel pozwalał na to.

Siedzenie na rąbku kuszetki


Do Jodhpuru dotarłem późnym popołudniem. Miasto wydaje się dużo bardziej ruchliwe i bezładne od Udajpuru. W drodze do hotelu mijaliśmy murale odnoszące się na przykład do sytuacji kobiet w Indiach, ale także obrazujące miejscowe życie i inne. Był wśród nich nawet hołd dla Indyjskiej Organizacji Badań Kosmicznych.

Let me see the world


Najstarsza część miasta to labirynt wąskich uliczek i zaułków. Prawie wszystkie domy w tej dzielnicy pomalowane są na niebiesko, stąd przydomek Jodhpuru: “błękitne miasto”.

Błękitne miasto

Jedną z pierwszych rzeczy które zrobiłem w guest house’ie, w którym zamieszkałem było wejście na dach, gdzie znajduje się restauracja. Nad miastem góruje ogromny fort. Z perspektywy starego miasta wznosi się wysoko nad nim rozciągając się na połowę horyzontu. Z drugiej strony, daleko, na wzgórzu wznoszącym się nad miastem od południa widać wieże nowego pałacu.

Tamten guest house to było kilka wydzielonych pokojów w domu zamieszkanym przez zwykłą rodzinę z dziećmi.

Wyszedłem przed zachodem słońca i długo błądziłem po zaułkach. Udało mi się w końcu znaleźć wejście na wzgórze nad miastem, do świątyni który znajduje się pod murami fortu, ale nijak nie jest z nim połączona. Dwa wejścia do fortu, jak się przekonałem następnego dnia, znajdują się gdzie indziej.

Ze świątyni widać jednak miasto po drugiej stronie fortu. Dzielnica jest jakby bliźniakiem tej w której mieszkam. Podobne domy, ten sam błękitny kolor. Forteczne wgórze wcina się jednak pomiędzy nie tak mocno, że wydają się raczej dwoma miastami.

Błękitne miasto

Zszedłem do miejsca, gdzie według mapy znajdowało się niewielkie jezioro. Na przeciwnym brzegu rosną drzewa i wznoszą się stare mury. Okolica byłaby bardzo ładna, gdyby ktoś o nią zadbał. Niestety przypomina bardziej wysypisko śmieci. Na brzegu walają się śmieci, jest pusto, nikogo nie ma, tylko bezdomny pies mi się przyglądał.

Zagłębiłem sie ponownie w labirynt uliczek, próbując odnaleźć drogę do hotelu. W niektórych zaułkach spotykałem starsze kobiety, które reagowały niechęcią na moją obecność. Gestami pokazywały, że nie ma przejścia. Przyjaźniejsze były dzieci.

W pokoju w nocy było straszliwie zimno. W łazience pod sufitem zamiast okna znajdował się niczym nie osłonięty, wychodzący na zewnątrz otwór w ścianie. Nie było ogrzewania. Temperatura spadała w nocy poniżej dziesięciu stopni Celsjusza. Jedno z dzieci gospodarzy cały czas czas kaszlało, może to wynik przeziębienia, a może zanieczyszczeń powietrza - smog jest tu niemal tak dotkliwy jak w Delhi.


Wtorek, 10 grudnia, Jodhpur


Całe rano zajęło mi zwiedzanie Fortu Mehrangarh. Potem wynająłem sobie tuk tuka za 900 rupii i pojechałem do parku Rao Jodha, do cenotafu Jaswant Thada i do pałacu Umaid Bhawan.

Twierdza Mehrangarh

Z parku Rao Jodha mógłby być wspaniały widok na fort i miasto, ale tego dnia przesłaniał je gęsty smog. Dotarłem nad jezioro Ranisar, na którego przeciwległym brzegu byłem poprzedniego wieczora. Przez mgłę ledwie było widać miasto. W parku były kręcone sceny do filmu “Mroczny rycerz powstaje”, ale nie wiedziałem o tym wtedy i nie szukałem dokładnie miejsca, które pojawiło się w którejś tam scenie. Zamiast tego próbowałem obserwować lokalną przyrodę. Miasto znajduje się na skraju pustyni i roślinność w parku jest charakterystyczna właśnie dla niej. W parku są wytyczone ścieżki, ale dość dziwacznie. Czasem ścieżka jest ślepa. Choć dochodzi prawie do wyjścia, kończy się przed kolczastymi krzakami i trzeba się wracać setki metrów tą samą drogą.

Pałac Umaid Bhawan nadal zamieszkują potomkowie maharadżdżów Jodhpuru i do zwiedzania jest dostępna tylko mała cześć. Pałac ma polski akcent, bo w odnawianiu tutejszych murali brali udział specjaliści z naszego kraju, a renowację ufundowało kilka polskich instytucji.

Późnym popołudniem poszedłem na obiad do jednej z wielu restauracji na dachu budynku. Byli tam akurat jacyś żołnierze czy policjanci. Jeden z nich wyszedł na dach do mnie, próbując nawiązać rozmowę. Po dłuższym czasie, w którym zastanawiałem czego może naprawdę ode mnie chcieć, okazało się, że chodzi o selfie. W zamian zrobił mi kilka zdjęć na tle Twierdzy Mehrangarh.

Z Mehrangarh w tle

Wieczorem poszedłem jeszcze na bazar i tam trafiłem między innymi na Lentil Mana i jego Umaid Heritage Art School. Lentil Man zrobił mi pokaz malowania na ziarnku ryżu, a potem mogłem sobie wybierać w obrazach. I znowu tutaj próbowali mi sprzedać dużo więcej niż chciałem, podobno dlatego że mają kiepski rok, bo jest mało turystów. Słyszałem to też wcześniej w Agrze i później w Bikanerze.


Środa, 11 grudnia, pociąg do Bikaneru



Zacząłem kaszleć na sucho jak córka gospodarzy. Ponieważ początkowo nie miałem żadnych innych objawów, wziąłem to za rezultat smogu, który spowił miasto poprzedniego dnia. Dopiero kilka dni później zaczęło to wyglądać gorzej, możliwe że miałem gorączkę, więc pomagałem sobie paracetamolem. Kaszel utrzymywał się jeszcze kilka tygodni po powrocie z Indii, więc przypuszczam że mogłem mieć tam przez chwilę zapalenie oskrzeli. Skutki noclegów w bardzo zimnych i przewiewnych domach i hotelach, w klimacie w którym nie warto inwestować w ogrzewanie, ale gdzie jednak grudniowe tygodnie są zimne z temperaturami spadającymi do 5-7 stopni Celsjusza.

Z jakiegoś powodu gospodarze uznali, że mogę im napisać złą recenzję. Właściciel odwiózł mnie za darmo tuk tukiem na dworzec kolejowy, prosząc po drodze kilka razy o pozytywną ocenę. Przy okazji powiedział, że ten guest house to ich nowy biznes. To ciekawe, bo nazwa była dokładnie taka sama, jak miejsca polecanego przez Lonely Planet. Wydanie przewodnika było starsze, kilkuletnie. Jeśli powiedział prawdę, to znaczy że podszywali się pod zamknięty guest house z rekomendacją.

Jechałem pociągiem w wagonie klasy AC3, to oznacza kuszetki i wagon z klimatyzacją. W ogóle miejsca siedzące są rzadkością w Indiach. Pociągi często jadą kilka tysięcy kilometrów przez jeden lub dwa dni. Na dzień środkowa kuszetka jest zwykle składana i dolna zmienia się w miejsca siedzące. Większość Hindusów jednak leży. A ja rezerwowałem sobie miejsca na górnych kuszetkach, przymocowane na stałe do sufitu. Ciężko było się tam wdrapać, ale też miałem spokój.

Pod sufitem wagonu klasy AC3

Na dworcach jest elektroniczna informacja o tym w którym miejscu zatrzyma się konkretny wagon. Jest też wifi, choć strona logowania jest bardzo toporna i nie od razu odkryłem jak zmienić numer kierunkowy dla SMSa z indyjskiego na polski. Przynajmniej działa, w przeciwieństwie do tego z lotniska w Delhi.

Moim pociągiem był Ranakpur Express z Mumbaju do Bikaneru. To dla niego końcówka długiej trasy, a ja wysiadałem na ostatniej stacji, więc z każdym kolejnym postojem robiło się coraz luźniej.

Hotel znajdował się tuż pod stacją kolejową. Na ścianach portierni i lobby było pełno starych zdjęć. Niektóre z podpisów sugerowały pokrewieństwo między właścicielami hotelu, a rodziną ostatnich maharadżdżów Bikaneru. Na pewno członek tej rodziny wybudował hotel w latach 30. ubiegłego wieku. Nie chciałbym jednak zrobić wrażenia, że było to drogie i ekskluzywne miejsce, wręcz przeciwnie. Jednak moje podejrzenia mogą tłumaczyć łatwość z jaką właściciel znalazł mi transport na kilka kolejnych dni, i to u ludzi którzy nie zajmują się tym na co dzień, ale dorabiali sobie w ten sposób. Wyglądało to jak rozdawanie przysług (okazji do zarobku).

Samo miasto było jak Stare Delhi, dużo brzydsze, ale z szerszymi ulicami. Miałem wrażenie że jest wyjątkowo bezładne i brudne, nawet jak na Indie. W dodatku to nie jest ośrodek turystyczny, ludzi z zachodu widziałem tam każdego dnia co najwyżej kilkoro. Więcej jest turystów z Indii, ale też nie ma ich dużo. Nikt mnie nie zaczepiał żeby mi coś sprzedać albo żebrać, ale nie było też żadnych agencji turystycznych, nikogo kto mógłby mi pomóc zorganizować transport.

Próbowałem znaleźć autobus do kolejnego etapu - Puszkaru. Jest jedna firma, która jeździ tam z Bikaneru. Autobus zatrzymuje się w Ajmerze, krótko po północy i trzeba o tej porze znaleźć jeszcze transport do odległego o 10 kilometrów Puszkaru. W ich biurze powiedzieli mi, że to jedyna opcja. Niemalże “kupuj albo spadaj”.

Bałagan Bikaneru mnie przytłaczał. Jedyna pozytywna nowość, to zaprzęgi wielbłądów, które widziałem w tym mieście pierwszy raz. Rolnicy wozili nimi do miasta orzeszki ziemne, na wozach które wyglądały jak wypchane worki na kołach.

Po krótkim i bezskutecznym poszukiwaniu innych firm autobusowych czy agencji turystycznych postanowiłem poprosić o pomoc w hotelu. Tam załatwiłem aż trzy rzeczy na raz. Transport do Świątyni Szczurów w Deśnok na kolejny dzień - to trzydzieści kilometrów na południe od Bikaneru, za 1000 rupii. Całodzienny wyjazd na pustynię za miasto i taksówkę do Puszkaru, każde za 5000 rupii. To dość duż, ale jednocześnie o wiele mniej niż się spodziewałem. Ceny prawdopodobnie nie do osiągnięcia, gdybym je próbował sam negocjować z kierowcami.


Czwartek, 12 grudnia, świątynia szczurów


Rano wyjazd do Świątyni Karni Maty, zwanej także świątynią szczurów w Deśnok. Szczury były wszędzie, gromadziły się przy wielkich misach z mlekiem i ziarnem. Siedziały na barierkach. Pod ołtarzem, gdzie turystom nie wolno wejść, karmili je ofiarami z owoców.

Ofiara dla szczurów

Jak do każdej hinduskiej świątyni wchodzi się tu boso. Kiedy zatrzymałem się na chwilę robiąc zdjęcie, jeden ze szczurów skubnął mnie w paznokieć u nogi. Zrezygnował i wrócił do mleka. Nie nadawałem się do jedzenia, bo zacząłem się szybko ruszać.

Innego, takiego starego, który ledwo się ruszał mało brakowało a bym rozdeptał. Podobno karą za zabicie szczura w tej świątyni jest ufundowanie figurki ze złota o tych samych rozmiarach.

W jednym miejscu przygotowywane jest jedzenie. Oczywiście szczury są tam też, kręcą się po kuchni i wyjadają z misek. To uświęca to jedzenie. Pokarm jest pobłogosławiony jeśli szczur ze świątyni Karni Maty go nadgryzie. Zrobiłem zdjęcie w tej kuchni, przez co po chwili mnie z niej wyprosili.

Kuchnia ze szczurami

Ze starego filmu pamiętam, że świątynia była kiedyś dużo bardziej zapuszczona i rosły tu drzewa. Dzisiaj jest inaczej, wszystko było niedawno odmalowane. Nad dziedzińcem jest zawieszona ochronna siatka, aby szczurów nie porywały ptaki.

Do Deśnok jechałem taksówką, pierwszy raz na indyjskiej drodze. Mój kierowca jechał w miarę ostrożnie, ale inni wyprzedzali na trzeciego i czwartego. Widziałem kilka wraków samochodów na poboczu. Wyglądały tak, że nie sądzę żeby ktoś w nich przeżył.

Po południu zwiedziłem Fort Junagarh w Bikanerze. Z zewnątrz nie robi takiego wrażenia jak forty w Udajpurze i Jodhpurze, ale wewnątrz to był chyba najładniejszy z nich.

Tego wieczora padał rzęsisty deszcz i grzmiało. To rzadkość w tym rejonie o tej porze roku. Z jakiegoś powodu nie było przez to internetu przez całą dobę.


Piątek, 13 grudnia, pustynia, wieś i sępy



Na ostatni dzień w Bikanerze miałem wynajęty samochód. Miałem pojechać na pustynię która rozciąga się wokół Bikaneru.

Najpierw pojechaliśmy jednak tuż za miasto do rezerwatu Jorbeer i cmentarzyska krów. W Indiach nie zabija się bydła, które jest tu święte. Krowy chodzą po ulicach, jedzą to co dostaną od ludzi albo same znajdą (często śmieci). Kiedy umierają wywozi się je w miejsca takie jak Jorbeer.

Ptaki na cmentarzysku krów

W rezerwacie gromadzą się setki sępów, orłów i innych drapieżnych ptaków. Kierowca ostrzegł żeby raczej robić zdjęcia ze środka samochodu, bo na zewnątrz jest trudno wytrzymać. Faktycznie wysiadłem kilka razy i było ciężko, a zatrzymaliśmy się w tamtym momencie już kilkaset metrów od miejsca gdzie wyrzucana była świeża padlina.

Zrobiłem trochę zdjęć sępów, choć ciężko było do nich podejść. Bardzo łatwo się płoszyły, zrywając ciężko całymi stadami.

Sępy zrywają się do lotu

W tym najgorszym miejscu, tam gdzie pewnie najbardziej śmierdziało, pracowali ludzie. Leżały tam sterty martwych krów, a oni zdzierali z nich skóry układając na stosy piętrzące się nieopodal.

Kilkukrotnie pytano mnie po powrocie czy w Indiach widziałem różnice kastowe. Otóż nie jestem pewien, ale jeśli któryś ludzie byli “niedotykalni”, to właśnie ci zmuszeni do pracy przy oprawianiu krów.

Później pojechaliśmy na pustynię, gdzie wspięliśmy się na wydmę, na której wznosi się niewielka kapliczka (obok trwa budowej większej świątyni). Świątynia ma związek z legendą czy też starą historią o dzieciach, które miały w tym miejscu czekać na swoich rodziców. Niestety nie do końca zrozumiałem angielski mojego przewodnika i nie pamiętam dobrze zakończenia tej historii.

Na szczycie obległa mnie natychmiast gromada szczeniaków domagając się pieszczot. Zostałem też poczęstowany masala czaj przez robotników, a potem zaproszony do środka. Tam porozmawiałem chwilę z miejscowym sadhu, za pośrednictwem mojego kierowcy. Dostałem kolejną herbatę, prosto z ogniska, a potem mogłem zrobić zdjęcie.

Herbata z sadhu

W drodze wypatrywaliśmy antylop. Widzieliśmy co chwilę stadka takich mniejszych, ale zawsze zbyt daleko żeby zrobić zdjęcie. W pewnym momencie trafiliśmy jednak na antylopę nilgai. Wielki samiec przyglądał się samochodowi z pobocza. Uciekł kiedy podjechaliśmy bliżej, ale później zatrzymał się jeszcze żeby nam się przyjrzeć z krzaków, więc miałem okazję do zrobienia kilku zdjęć.

Nilgai przygląda się ludziom

Pojechaliśmy na obiad do wioski kierowcy, do jego domu. Potrzebowali chyba trochę czasu żeby wszystko przygotować, więc mogłem rozejrzeć się po wiosce. Miałem jednak opiekuna, nastolatka który obserwował mnie z dystansu czy nic mi nie jest i czy się nie zgubiłem

Trwały właśnie zbiory orzeszków ziemnych, więc w wiosce i okolicy było pełno wielbłądzich zaprzęgów wiozących orzeszki do miasta. Pośrodku wioski rosło święto drzewo, owinięte czerwonymi wstęgami z małą kapliczką pod konarami.

Święte drzewo wioski

Mijałem stada psów i krów. Krowy zdają się tu żyć obok ludzi. Są wioskowe, ale nie należą do nikogo. Kiedy przechodziłem akurat wywozili z wioski jedną martwą. Zapewne dołączyła do tych z cmentarzyska.

Potem wróciłem do domu. Miałem jeszcze chwilę żeby obejrzeć wioskę z dachu. Dom był bardzo podobny do tych które widziałem na wsi w Polsce. Są zwyczajne meble i sprzęt. Pokoje były obwieszone świętymi obrazami, tutaj jednak hinduistycznymi, nie chrześcijańskimi.

Jadłem w osobnym pokoju. Od czasu do czasu z ciekawości zaglądały do mnie dzieci. Dostałem do jedzenia thali, a na deser dwa rodzaje jogurtu. Jeden taki zwyczajny, drugi z rozdrobnionym ziarnem, przypominał trochę naszą kaszę mannę, ale był słony i kwaśny. Obydwa desery miały glutowatą konsystencję i z trudem udało mi się je zjeść. Stwierdziłem, że jeśli to zjem to mogę już próbować w Indiach wszystkiego i jakoś się zmusiłem. Zdumiałem swojego kierowcę. Powiedział, że jestem pierwszym Europejczykiem, który zjadł “deser”.

Później mieliśmy półgodzinną sjestę. Pewnie gdyby to od mojego kierowcy zależało, wyjechalibyśmy później, ale miałem dość bezczynności.

Jeździliśmy więcej po pustyni, która przeplatała się tutaj z polami uprawnymi. Te ostatnie nawadniane były zwykle z głębinowych studni.

Zaczęliśmy też odwiedzać różnych rolników. Zacząłem podejrzewać, że mój kierowca jest większym właścicielem ziemskim. Opowiadał mi dość szczegółowo o studni którą zbudował na jednym z odwiedzonych pól. Było oczywiste, że wożenie turystów to okazja do dorobienia sobie dla niego, a nie jego główne źródło zarobku. Przy okazji, wożąc mnie po okolicy, spotykał się ze swoimi dzierżawcami.

W każdym odwiedzonym obejściu był wielbłąd. W jednym z nich zostało jeszcze trochę orzeszków ziemnych, ostatnich które zostały do przebrania. Mogłem spróbować trochę, smakowały orzeszkami oczywiście, ale że były świeże i jeszcze nie wysuszone, więc miały też trochę smak jakby fasoli.

Orzeszki ziemne do przebrania

W innym obejściu byłem chyba pierwszym białym. Kobieta i dzieci wyglądali na przerażonych moim wyglądem. Próbowałem się uśmiechnąć do może siedmioletniego chłopca i on ze strachu aż odwrócił głowę. Inne dziecko usiłowało nakręcić mnie ukradkiem komórką. W pewnym momencie kobieta musiała nam podać masala czaj i jak mi je dawała to aż się wzdrygnęła. Naprawdę wyglądało to jakby rozważała czy dać mi tę herbatę, czy rzucić ją i uciec.

Trochę starsi chłopcy w tym obejściu, może dziesięcioletni, wykonywali prace polowe traktorem. Pewnie by mnie to zaszokowało, gdybym nie widział podobnych scen lata temu na wiosce w Polsce.

Do miasta wróciłem późnym popołudniem. Wyszedłem jeszcze na trochę w okolice fortu Junagarh.


Sobota, 14 grudnia, droga do Puszkaru i kwiaciarze


Muszę przyznać, że obawiałem się trochę jazdy do Puszkaru. Wiedziałem już po wyprawie do Deśnoka w jaki sposób jeździ się po indyjskich drogach, a czekało mnie prawie 300 kilometrów.

Wyjechaliśmy niemal punktualnie o dziewiątej. Mój kierowca wyglądał znowu na wykształconego człowieka, który dorabia sobie tylko w ten sposób.

Przy wyjeździe z miasta mijaliśmy watahy psów które zdawały się czekać na coś. Kierowca wytłumaczył mi o co chodzi. Podobno każdy Hindus stara się nakarmić potrzebującego rano. To nakaz religijny. Jeśli może to nakarmi człowieka. Ale jeśli nie, to krowę. A jeśli nie znajdzie krowy, to psa. Stada psów czekają więc co rano przy wjeździe do miasta na ludzi, którzy rzucą im coś do jedzenia.

Po drodzę minęliśmy kompletnie zniszczoną ciężarówkę. Wypadek musiał się wydarzyć ostatniej nocy, bo tłum robotników przepakowywał materiały z rozbitej ciężarówki na inną. Widzieliśmy też w drodze skutki mniej groźnej kolizji motocykla. W tym wypadku skończyło się chyba tylko na stłuczeniach.

Rozmawialiśmy o pracy w Indiach i Polsce. Syn kierowcy to były programista, obecnie na rządowej posadzie. Jest zadowolony z tej ostatniej, bo ma niewiele pracy. Musi wysyłać jakieś raporty do stolicy prowincji - Jaipuru. Więcej pracy ma tylko przy wyborach. A tak na codzień to w pół godziny odwala to co ma do zrobienia i może zbijać bąki. Z tego co mówił mi mój kierowca wynikało, że taka posada to najlepsze co może człowieka spotkać.

Rozmawialiśmy też o turystach, bo okazało się, że czasem woził też ludzi na pustynię, na wycieczki podobne do mojej z poprzedniego dnia. Dopytywał się czy dużo piję wódki i czy generalnie Polacy dużo piją. Podobno miał jakąś grupę Polek, z którymi pojechał na kilkudniowe safari i pewnego wieczora one tam wypiły po butelce wódki na głowę. Bardzo dobrze to zapamiętał i miał nawet na ten temat jakieś przemyślenia. Doszedł do wniosku że Polacy piją tyle przez mrozy, bo wódka jest rozgrzewająca.

W tym sezonie turystów jest mało. Polaków nie widzieli od dłuższego czasu. Kiedyś przyjeżdżało ich wielu do Bikaneru (i pewnie wszyscy pijący).

Droga upłynęła nam bardzo spokojnie, bo też bardzo ostrożnie jechał, dużo bardziej niż ten który wiózł mnie do Deśnoka. W jednym miejscu czekaliśmy dziesięć minut na przejeździe kolejowym. Wyszedłem z samochodu na chwilę budząc sensację wśród innych oczekujących.

Przed Puszkarem krajobraz zmienił się na górzysty. Miasto leży pomiędzy wysokimi wzgórzami. W drodze do hotelu długo jeszcze przedzieraliśmy się samochodem przez zatłoczone ulice miasteczka. Mój hotel, znajdował się po drugiej stronie miasta, blisko światyni sikhijskiej i wyjazdu do Ajmeru.

Początkowo Puszkar bardzo mi się podobał. Górski krajobraz, względny spokój mniejszego (choć jednak pełnego turystów i pielgrzymów) miasta sprawił że miałem dobry nastrój. Czułem, że mogę wreszcie odetchnąć po Bikanerze.

Kiedy szedłem do centrum miasta, w stronę Jeziora Puszkar, po drodze co chwilę mijałem ludzi z kwiatami, którzy mnie pozdrawiali. Wreszcie znalazłem się obok jednego z ghatów i tam zaczepił mnie kolejny mężczyzna wręczając płatki kwiatów. “Idź nad jezioro, Puszkar to święte miasto, tam dostaniesz błogosławieństwo” - powiedział. A po chwili sam pobiegł przede mną żeby mnie prowadzić. Zanim zdążyłem zorientować się co się dzieje, zostałem usadzony nad brzegiem gdzie miałem poczekać na bramina.

I tak raz jeszcze znalazłem się w środku religijnego rytuału, którego prawdziwym celem w tym przypadku było wyłudzenie donacji.

Bramin nasmarował mi znak na czole, zawiązał sznurek na ręce, co oznaczało chyba że przeszedłem ten rytuał i chciał żeby powtarzać za nim mantry. Powtarzałem, ale w połowie nie wytrzymałem i zacząłem się śmiać. Jak dla mnie to równie dobrze mógłby kazać mi powtarzać i potraktować poważnie zaklęcie przywoływania smoków z jednego ze światów fantasy. Zostałem stanowczo poproszony o powtarzanie dalej i jakoś dobrnęliśmy do końca. Potem (oczywiście) pojawił się temat donacji. Podobno każdy daje po dwa tysiące rupii za siebie i za każdego członka rodziny. Powiedziałem, że mogę mu dać dwieście rupii, ale że nawijał dalej, to dostał w końcu dwa razy więcej.

W tym momencie byłem już trochę wkurzony, bo zorientowałem się że dość łatwo znowu dałem się podejść. Wszyscy ci ludzie po drodze, wręczający kwiaty i prowadzący turystów nad jezioro to jest jeden wielki szwindel, który ma na celu wymuszanie od zachodnich turystów pieniędzy. Tyle, że przynajmniej ci bramini są prawdziwi, jak później przeczytałem. A trafiłem tylko na jeden ze sposób w jaki tu zarabiają.

Takich jak ja było dużo więcej, w tym samym momencie obok mnie “błogosławili” dwoje innych turystów. Część z tych ludzi wyglądała na bardzo dumną z tego że dała się "pobłogosławić", chodzili przez cały dzień z wymalowanymi na czole znakami.

Ghaty nad Jeziorem Puszkar

Zostałem nad jeziorem kiedy sobie poszli. Zrobiłem kilka zdjęć (to zakazane) i zmyłem znak z czoła. W tym momencie podszedł do mnie “przewodnik” i powiedział, że on mnie tu doprowadził, ale nie może odpowiadać za moje buty (zastały jak w każdej świątyni przy wejściu). Zrozumiałem to dwojako. Po pierwsze, że już jestem niepotrzebny i powinienem się zbierać, a po drugie jako zawoalowaną groźbę, że jeśli zostanę to moje buty zaginą.

Poszedłem więc po nie, spakowałem do plecaka i wróciłem nad jezioro robić zdjęcia. Ile wlezie. Nikt mi już niczego nie mówił. Po tej konwersacji byłem już wkurzony bardziej, więc zerwałem jeszcze sznurek z ręki. Ktoś widział jak zaczynam to robić i się patrzył wściekły, więc dokończyłem w bardziej ustronnym miejscu.

Ghaty nad Jeziorem Puszkar

Miało to jednak konsekwencje. Ta tasiemka poza jakąkolwiek pełni funkcję w hinduizmie, służy też kwiaciarzom do bardzo prozaicznego celu. Pozwala im zorientować się, który turysta przeszedł już przez rytuał.

Przez resztę dnia więc, a także w kolejnym, co gdzieś się zatrzymywałem na chwilę, w pobliżu jeziora, to podbiegał do mnie któryś żeby mi wręczyć płatki kwiatów. Odmawiałem i oddalałem się od nich. Żegnały mnie okrzyki w rodzaju “How do you know?!” albo pełne wyrzutu “You know, this is a holy lake”.

Jezioro Puszkar

W czasie który mi pozostał trochę zwiedzałem. W najładniejszej świątyni był zakaz wstępu dla zachodnich turystów. Można ją było tylko obejrzeć z zewnątrz. Poszedłem zobaczyć zachód słońca nad jeziorem i wróciłem do hotelu.

Ten hotel był wyjątkowy zimny. Gorszy nawet od domu w Jodhpurze. Wydaje mi się, że temperatura w nocy wewnątrz mogła spadać do 10-12 stopni Celsjusza. To dlatego, że budynek był półotwarty, z korytarzem z którego można było wyjrzeć na zewnątrz. W tym czasie byłem też najbardziej przeziębiony i pomagałem sobie paracetamolem.


Niedziela, 15 grudnia, Puszkar


Jadłem śniadanie w ogrodzie hotelu. Przy jego konstrukcji nie robiło to żadnej różnicy, hotel przechodził w ogród i odwrotnie. Było straszliwie zimno. Młody Hindus który prowadził hotel (należy do jego wuja), ubrał się tego dnia w grubą kurtkę i rękawice, jak Polacy na ciężkie mrozy. Niedaleko, na południowym wschodzie, wznosiło się pasmo górskie, przez które słońce wzeszło z opóźnieniem. Dopiero kiedy w końcu wzniosło się ponad krawędź góry zrobiło się trochę cieplej.



Poszedłem do miasta inną trasą, wzdłuż kanału który służy do napełniania jeziora. W drodze spokój, ptaki, żadnych kwiaciarzy. Bezpośrednio nad jeziorem można chodzić wyłącznie boso. Także nie wolno robić zdjęć, ale tym zakazem, o ile nie było kogoś w pobliżu, się nie przejmowałem.

Poranek nad jeziorem

Przeszedłem boso całym południowym brzegiem jeziora, pustym o tej porze. Tłumy widać było na innych ghatach, na przeciwległym brzegu, gdzie padało już światło słońca. Nie zatrzymywałem się na długo w żadnym miejscu. Kiedy raz to zrobiłem znów przybiegł do mnie ktoś z płatkami kwiatów.

Postanowiłem zobaczyć świątynię Savitri Mata, które wznosi się nad Puszkarem. Po drodze jakaś starsza kobieta próbowała mi coś sprzedać, a kiedy odmówiłem, pokazała na mój aparat i wywarczała “no photo, no photo”, że niby w tym mieście nie wolno robić zdjęć. Powtarzało się to jeszcze kilkukrotnie, zawsze jeśli czegoś nie kupiłem.

Na wzgórze świątynne wjechałem kolejką linową. Na szczycie rozłożyło się wielkie stado langurów. Zacząłem im robić zdjęcia, kiedy przerwał mi krzyk ze schodów i postukiwanie kijem. Ubrany na pomarańczowo dziadek, miejscowy święty - sadhu, głośno domagał się żeby robić mu zdjęcia i przybierał różne pozy.

Dancing Baba

Ze sklepiku wyszedł sprzedawca i powiedział że to “Dancing Baba”, “Tańczący Dziadek” i że chce pokazać jaki jest silny i że może się nadal wspinać. Po wszystkich przeżyciach jakie zebrałem w Indiach, już robiąc zdjęcia, zastanawiałem się ile mnie będzie kosztować ta sesja, ale Tańczący Dziadek chciał tylko żeby mu kupić niedrogi napój ze sklepu.
Potem wróciłem do małp. Dwa młode langury drażniły się akurat ze szczeniakiem, próbując pociągnąć go za ogon albo włosy kiedy się odwrócił. W pewnym momencie znalazłem się pomiędzy nimi i małpy użyły mnie jako odskoczni. Najpierw jedna odbiła się od mnie, skacząc na psa, a potem druga.


Langur drażni się z psem

Sama świątynia Savitri Mata nie jest zbyt ciekawa, ale był stąd wspaniały widok na cały Puszkar, pustynię która rozciągała się na zachód od miasta oraz okoliczne pasma górskie.

Widok na Puszkar

Do miasta wróciłem piechotą, mijając po drodze kolejne stada langurów i palmowe wiewiórki. W pewnym momencie musiałem przejść przez środek stada małp. Ustąpiły bardzo niechętnie i złoszcząc się. Jedna małpa odprowadzała mnie potem przez sto metrów, pilnując chyba żebym nic nie zrobił jej pobratymcom. Jednak wolę je od makaków. Te by mnie prawdopodobnie pogryzły w podobnej sytuacji.

Langur mnie pilnuje

Zwiedziłem świątynię sikhijską. Musiałem sobie zawiązać coś w rodzaju przepaski na głowie i obmyć stopy przed wejściem.

Później w mieście, w pewnym momencie zaczepiło się mnie dziecko i zaczęło krzyczeć: “Buy me food! Food! No money! Buy me food! Ćapati! Ćapatiii!!” Spotyka to tylko turystów z zachodu. Jesteśmy dla tych ludzi jak żywe skarbonki.

Chciałem odpocząć trochę od hinduskiego jedzenia, więc poszedłem na pizzę i piwo. W mieście można dostać prawdziwą i dobrą pizzę (nie wszędzie). Ponieważ to święte, hinduistyczne miasto, nie wolno jeść tu mięsa. Są wyłącznie potrawy wegetariańskie. Każda mięsna pizza z Europy miała tu swój warzywno-owocowy odpowiednik. Piwo, które można dostać w Indiach to Kingfisher.


Poniedziałek, 16 grudnia, Ajmer


Na ten dzień zaplanowałem sobie wycieczkę do Ajmeru. Publiczny autobus odjeżdża spod sikhijskiej świątyni na wschodzie miasta. Trasa do Ajmeru wiedzie przez góry pokonując przełęcz. W jednym miejscu widać cały Ajmer i jezioro nad którym leży. Autobus był kompletnie zdezelowany. Zapełniony do końca, część ludzi stała. Obok mnie usiadł młody Hindus, być może licealista. Zagadał do mnie żeby zrobić sobie ze mną selfie.

Autobus do Adźmeru

W Ajmerze pojechałem najpierw tuk tukiem pod meczet. Podobno jest bardzo ładny wewnątrz, ale tu się zbuntowałem i w końcu nie wszedłem do środka. Nie wolno tu niczego wnosić, ani aparatu, ani plecaka. Nie ma też żadnej oficjalnej przechowalni. Jakiś typ do mnie podszedł i chciał żebym zostawił plecak z całą zawartością i aparatem w jednym z miejscowych sklepików. Miałem dość. Tym bardziej, że to była kolejna suficka świątynia, a ja miałem do nich uraz po Delhi. Powiedziałem, że nie i poszedłem sobie.

Najpierw nad jezioro Ana Sagar. Było tam trudno przejść, bo od miasta oddziela je bardzo ruchliwa ulica. Na brzegu dużo turystów z Indii robiących sobie zdjęcia, ale poza mną ani jednego innego Europejczyka. Biedota prała ubrania i rozwieszała je na barierkach. W pewnym momencie znów uczepiło się mnie jakieś dziecko. Chciało jedzenia i było wyjątkowo natrętne. Uwolniłem się dopiero gdy starszy mężczyzna, który zobaczył tą scenę, coś mu powiedział.

Potem pojechałem pod ruiny meczetu Adhai Din Ka Jhonpra. Znajdują się na wzgórzach nad miastem, otoczone przez okropne slumsy i bazar z jatką na ulicy - mieszkają tu muzułmanie, więc jada się mięso.

Same ruiny jednak dobrze wspominam. To pierwsze miejsce gdzie poczułem się dobrze w Ajmerze. Oczywiście miałem tu kolejne przejścia z żebrakami. Zaczepiła mnie kobieta. Nie wyglądała na jedną z żebraczek, dlatego wdałem się w rozmowę, a ona po chwili zaczęła mi opowiadać, że potrzebuje pieniędzy bo jest biedna i ma dzieci.

Poza tym były jeszcze rodzina ze dwiema nastolatkami. I one strasznie chciały zrobić sobie zdjęcie ze mną, co było widać. Ale też bardzo długo się czaiły. Podeszły do mnie dopiero kiedy zbierałem się do wyjścia.

Adhai Din Ka Jhonpra
Przed powrotem do Puszkaru zwiedziłem jeszcze dźinistyczną świątynię Soniji Ki Nasiyan, w której zza szyby można oglądać złotą makietę wszechświata w wyobrażeniu dźinistycznym.

Autobus powrotny był jeszcze bardziej zniszczony niż ten którym przyjechałem. Wydaje mi się, że na tej trasie na przemian kursują dwa autokary. W górach widzieliśmy wypadek. Furgonetka wypadła z trasy i runęła kilka metrów w dół. Nasz autobus jechał szybko i czasem ostro hamował. Kiedy minęliśmy wypadek ludzie zaczęli się tym denerwować. Jedna z kobiet krzyknęła przy ostrym hamowaniu. A dotem była dłuższa wymiana zdań w Hindi, po której kierowca chyba się zdenerwował bo zaczął jechać jeszcze bardziej niebezpiecznie. Zastanawiałem się czy wyhamujemy tym wrakiem na dole kiedy rozpędzaliśmy się na serpentynach.

Autobus powrotny do Puszkaru

Wtorek, 17 grudnia, pociąg do Jaipuru


Do Ajmeru pojechałem tym razem taksówką. Była zamówiona już poprzedniego dnia, więc nie można jej było przełożyć. Z Google Maps, które w Indiach pokazuje aktualny status pociągów, widać już jednak było, że mój pociąg spóźni się o kilka godzin.

To Jaipur Express z Mysore na południu Indii do Jaipuru. Pokonanie całej trasy zajmuje mu półtora dnia, a on już na samym początku wyjechał opóźniony. Czekałem na niego na dworcu w Ajmerze przez trzy godziny.

Tym razem miałem jechać wagonem nieco wyższej klasy AC2. Kiedy jednak wsiadłem to okazało się, że różnica między AC2 a AC3 jest taka, że w tym pierwszym kuszetki są odgrodzone od siebie zasłonami, które tworzą takie niby przedziały. Zasłony były grube, zniszczone i brudne. Dużo lepsze wrażenie zrobił na mnie wcześniej wagon klasy AC3.

Wagon klasy AC2

Jaipur mi się spodobał. To miasto było częściowo zaplanowane i wygląda inaczej niż inne miasta Indii. Ulice są proste i szersze. Oczywiście tak jak w innych indyjskich miastach było brudno, a chodniki służyły bardziej do handlu niż do chodzenia.

Przez opóźnienie pociągu przyjechałem dopiero przed wieczorem i było już za późno, żeby oglądać miasto. Trochę tylko się pokręciłem po najbliższej okolicy. Zamieszkałem w pierwszym od czasu Delhi hotelu, w którym w nocy panowały znośne temperatury.

Środa, 18 grudnia, Jaipur i forty w górach


Rano zwiedzałem obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar. Nieopodal wejścia można też zasięgnąć porad astrologicznych. “Instytut” był jednak tego dnia zamknięty:

Instytut i Rada Astrologiczna Radżastanu

Potem poszedłem do Pałacu Miejskiego. Dla obu tych miejsc są oddzielne bilety, ale dla każdego z nich można kupić karnet na kilka zabytków. Warto o tym pamiętać, zaoszczędziłem dzięki temu później pieniądze między innymi w Forcie Amber (karnet z Jantar Mantar) i Forcie Jaigarh (bilet z Pałacu Miejskiego).

Strażnicy w Pałacu Miejskim zarabiają na napiwki proponując zrobienie sobie z nimi zdjęcia. Poza tym albo strażnicy muzealni rywalizują między sobą, który uzbiera najciekawszą kolekcję pieniędzy, albo jest w Jaipurze taki kantor który wymienia na rupie nawet tak egzotyczne pieniądze jak polskie. Sprytniejsi “zbierają tylko banknoty”.

Ze strażnikiem w Pałacu Miejskim

Trochę błądziłem wokół pałacu. Znalazłem zapuszczony park na jego tyłach. Spotkałem kozę w ubraniu, a także palącego papierosy sadhu na rowerze, który zasłaniał się przed zdjęciem parasolką.

Koza w ubraniu

W centrum Jaipuru spotkałem makaki. Małpy w indyjskich miastach mnie już nie dziwią, ale to była ciekawa scena. Szeroka, ruchliwa aleja. Z jednej strony ulicy idę ja, a po drugiej, po krawędziach dachów gęsiego małpy. Duże stado żyje obok pałacu. Niektórzy ludzie dokarmiali je owocami, choć więcej i tak dostawały krowy które też można tu spotkać.

Karmienie makaków

Pałac Wiatrów obejrzałem najpierw z kawiarenki na dachu budynku naprzeciwko. Potem dopiero zwiedziłem go w środku. Pojechałem nad jezioro zobaczyć Jal Mahal.

Pałac Wiatrów

A później wynająłem tuk tuka i pojechałem w góry zwiedzać forty. Początkowo moim celem był wyłącznie Fort Nahargarh, który góruje nad miastem i widać go niemal z każdego otwartego miejsca. W drodze minęliśmy rozwidlenie dróg i drogowskazy do Fortu Jaigarh. Kiedy zorientowałem się, że niewielkim kosztem można zobaczyć jeszcze jeden fort poprosiłem, żeby pojechać też tam. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że Jaigarh wznosi się ponad słynnym Fortem Amber i była to dla mnie spora niespodzianka.

Z tych dwóch Nahargarh był mniej interesujący. Przy czystym powietrzu jest stąd prawdopodobnie wspaniały widok na Jaipur. Jednak w czasie mojej wizyty niewiele było widać. W Nahargarh najbardziej zainteresowała mnie schodkowa studnia, pierwsza z dwóch które zobaczyłem pod Jaipurem.

Studnia w Forcie Nahargarh

Do Jaigarh dotarłem kiedy słońce zaczęło się już zniżać. Po murach biegały langury. A w jednym miejscu gdzie ludzie je dokarmiali zgromadziła się chyba z setka małp, langurów i makaków.

Małpy w Forcie Jaigarh

W Jaigarh spotkałem się z nowym sposobem wymuszania napiwków. Miejscowi strażnicy podchodzą do turysty i bez pytania zaczynają o czymś nawijać. Zapłaciłem jednemu dwadzieścia rupii, żeby tylko skończył. Wszedłem do zbrojowni, a on zerwał się od razu i zaczął mi wykładać historię eksponatów. Wyglądało no to, że będę musiał wysłuchać historii każdego z muszkietów, armat i innej broni którą tam zgromadzili. Zabrałoby mi to czas potrzebny na zwiedzanie fortu. Spojrzał na mnie jeszcze z wyrzutem, że mu przerwałem (a może, że napiwek był tak mały).

Na kolejnych byłem już przygotowany. Kiedy podchodził do mnie któryś i zaczynał pleść coś w rodzaju “Inside is a royal palace. Is a very beautiful palace. It is a royal palace...” to przerywałem od razu, dziękowałem i szedłem dalej.

Przeszedłem przez labirynt korytarzy do ogrodu i murów obronnych na wschodniej ścianie twierdzy i właśnie tam czekała mnie niespodzianka. Na grzbietach górach poniżej setkami metrów ciągnęły się obronne mury i baszty. Widok przypominał mi Wielki Mur w Chinach. A w dolinie, widoczny stad w całej okazałości, rozpościerał się Fort Amber.

Widok na Fort Amber

W Jaigarh znajduje się też największa na świecie armata, ale nie udało mi się jej znaleźć. Myślę, że brama która prowadziła do niej została zamknięta. Słońce zachodziło i większość turystów opuściła już fort.

Widok z Fortu Jaigarh

Wieczorem poszedłem jeszcze na zakupy. Zjadłem coś w rodzaju lodów z makaronem. Kupiłem też zbyt drogą koszulkę, o którą długo choć nieskutecznie się targowałem. Po oględzinach w hotelu stwierdziłem, że nie było warto. Uznałem, że prawdopodobnie jako zachodni turysta nie jestem w stanie zbić ceny do normalnego poziomu, a produkty które można dostać na bazarach są niskiej jakości. 

Postanowiłem odłożyć zakupy do przyjazdu do Delhi, co okazało się póżniej kiepskim pomysłem, bo w stolicy zaczynały się właśnie pierwsze zamieszki związane z nową ustawą o obywatelstwie, o czym wtedy nie wiedziałem.

Czwartek, 19 grudnia, Fort Amber


Kiedy tylko wyszedłem z hotelu zaczepił mnie kierowca tuk tuka i zaoferował wycieczkę wokół miasta. Ja potrzebowałem transportu do Fortu Amber, więc wynegocjowałem taki. On cały czas miał nadzieję, że uda mu się namówić mnie na więcej, ale w tym czasie jeszcze o tym nie wspominał i był bardzo pomocny. Zatrzymał się z własnej inicjatywy w miejscu gdzie miałem dobry widok na cały fort i ostrzegał przed przewodnikami.

Fort Amber

Faktycznie wielu ludzi chciało mnie oprowadzać, ale nie byli tak natarczywi jak w Tadź Mahal. Mnóstwo turystów wjeżdża do fortu na słoniach, mimo że rozeszły się już po świecie wieści o fatalnym traktowaniu słoni z Amberu. Odpowiedzialni ludzie by tego nie robili.

Amber jest piękny. Widać Fort Jaigarh na wzgórzach. Z drugiej strony do Amberu przylega rozległe jezioro. Fort jest jak labirynt, to co czasem wydaje się najkrótszą drogą do jednej z baszt czy balkonów prowadzi w zupełnie inne miejsce. Całe zwiedzanie zajęło mi blisko półtorej godziny, a mam wrażenie że były jeszcze miejsca które pominąłem.

W Amberze napiwki wymuszają łazienkowi pomagacze (ale ich spotykałem też w innych miejscach w Indiach). Stoi taki za tobą przez cały czas, odkręca ci wodę kiedy chcesz umyć ręce, podaje papierowy ręcznik i już - dziesięć rupii.

Po powrocie do tuk tuka, kierowca zaczął mówić znów o jeżdżeniu po mieście. Zapytał czy chcę zobaczyć studnię schodkową i zawiózł mnie do niej. Za to byłem mu bardzo wdzięczny. Widziałem podobną np. w scenie w "The Fall" - tam akurat występowała inna, choć też w Radżastanie. Nie wiedziałem nawet, że jedna z nich znajdowała się tak blisko mojej trasy i mogłem ją przeoczyć.

Studnia schodkowa w Amberze

Wokół studni stoją świątynie i jakieś ruiny. Kierowca mówił, że to najstarsza część Jaipuru. Faktycznie to do niedawna było to osobne miasto, które powstało przed Jaipurem i było jego poprzednikiem. Dopiero później lokalny król przeniósł się do Jaipuru.

Kiedy wracaliśmy do miasta zaczęło się na dobre. Kierowca dopytywał się czy mam już pamiątki z Indii i jakie kupiłem. Mówiłe, że koniecznie powinienem mieć też pamiątkę z Jaipuru, a w Jaipurze najlepiej kupić biżuterię. Marudził mi tak przez całą drogę, widać że miał w tym interes. Poprosiłem żeby mnie zawiózł tylko na obiad do indyjskiej restauracji. Na miejscu jeszcze raz powiedział mi, że będzie mnie woził i że powinienem kupić biżuterię. Dostał już umówioną cenę plus dwieście rupii za studnię, ale dzień nie byłby dla niego dobry, dopóki mnie nie zawiezie do sklepu. I w końcu zdesperowany przyznał, że ma prowizję od jubilera i zaczął mi opowiadać o swoich biednych dzieciach.

Moje potrzeby miały drugorzędne znaczenie. Nieważne, że nie potrzebuję i nie chcę biżuterii. Powinienem był pojechać do tego sklepu i wydać tam kilkadziesiąt dolarów żeby on miał z tego prowizję.

Uciąłem to w końcu i pożegnałem go. Zawiózł mnie do takiej brzydkiej i brudnej garkuchni. Stwierdziłem, że po obiedzie na wsi dam radę wszystkiemu i zamówiłem sobie tam thali, ale obiad mi średnio smakował i czułem się po nim niewyraźnie.

Potem postanowiłem zbadać jaipurskie metro. Chciałem dojść piechotą do stacji, ale poddałem się po paruset metrach. Kierowca tuk tuka natomiast chciał mnie wieźć gdzieś dalej, żebym dał zarobić jemu, a nie metru.

Bilet na sąsiednią stację kosztował zaledwie osiem rupii. Pociąg był prawie pusty. Ludzie się chyba jeszcze nie przestawili i wolą ten syf na ulicach.

Pociąg metra w Jaipurze

Wysiadłem pod głównym dworcem kolejowym i ruszyłem w stronę hotelu. W dzielnicy były biura i jakieś banki. Ulice nie miały tam w ogóle chodników. Na jednym z poboczy leżał mężczyzna przykryty gazetami i szmatami. Normalny widok w Indiach, ale możliwe że ten umarł, bo maszerowała po nim armia mrówek.


Po pewnym czasie poddałem się znowu. Miasto było zbyt duże i nieprzyjazne dla pieszych, żeby się tak przemieszczać. Resztę trasy pokonałem tuk tukiem.



Wieczorem dotarły do mnie informację o zamieszkach. Trwały one już od jakiegoś czasu w północnych Indiach, a tego dnia z całą siłą wybuchły w Delhi. Chodziło o nową ustawę o obywatelstwie, która dyskryminuje muzułmanów. Byli zabici. Połowa stacji metra w Delhi została zamknięta, w tym kluczowe dla mnie stacje New Delhi i Chandni Chowk (koło dworca kolejowego Old Delhi). Z powodu gigantycznych korków w mieście, z lotniska nie odleciała część samolotów (obsługa nie dotarła). Zastanawiałem się jak dotrę do swojego hotelu następnego dnia.


Piątek, 20 grudnia, pociąg do Delhi


Taksówka na dworzec kolejowy w Jaipurze. Z okna widziałem jak budzą się rodziny biedaków śpiące na ulicach. Wielkie skrzyżowanie w centrum Jaipuru, ojciec leżał jeszcze, a wokół niego kręciła się już trójka małych dzieci.

W oczekiwaniu na pociąg kupiłem sobie za kilka rupii masala czaj, mój ostatni w Indiach.

Tego dnia podróżowałem expressem Ala Hazrat, który przez Delhi jedzie z zachodu na wschód Indii. Miałem miejsce w wagonie klasy AC3. Pociąg przyjechał punktualnie. Na dole (znów zająłem najwyższą kuszetkę), ludzie jedli i słuchali własnej muzyki z komórek nie przejmując się pozostałymi, więc chwilami w wagonie była kakofonia.

Pociąg do Delhi

Do Delhi dojechaliśmy dość szybko, ale potem przez przeszło godzinę staliśmy na różnych pośrednich stacjach. Sprawdziłem wcześniej i żadna z nich nie nadawała się na przesiadkę do metra. Musiałem dojechać do dworca w Starym Delhi.

Przed stacją stały tłumy kierowców tuk tuków, ale co niebywałe nikt nie usiłował mnie zaczepiać. Być może miało to związek z kolejnym dniem protestów, które trwały nieopodal w pobliżu Wielkiego Meczetu.

Na moje szczęście w piątek stacje Chandni Chowk i New Delhi były już otwarte. Zamknięta była pośrednia stacja pomiędzy nimi - Chawri Bazar. Pociąg zatrzymał się tam na chwilę, ale nie otwarto drzwi.

W drodze do hotelu widziałem młodych mężczyzn jadących tuk tukami z flagami Indii i krzyczących. Na skrzyżowaniach stali policjanci uzbrojeni w automaty.

Dotarłem do Paharganju, tym razem bez problemów, bo znam już dobrze drogę ze stacji metra. Tym razem hotel znajdował się głębiej w dzielnicy, przy ulicy gdzie były ich dziesiątki. Miejsce wygląda bardzo charakterystycznie, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy że istnieje, bo za pierwszym razem mieszkałem na obrzeżu, tuż przy wiadukcie.

Paharganj

W hotelu odradzili mi wyjazd do miasta, a zwłaszcza w okolice targu przypraw, gdzie chciałem się udać - właśnie tam, w Starym Delhi, trwały tego dnia protesty.

Sobota, 21 grudnia, powrót do kraju


Chciałem się wydostać jak najszybciej z Delhi, ponieważ nie byłem pewien jak rozwinie się sytuacja z protestami. Poprzedniego dnia były wyłączone niektóre sieci komórkowe na kilka godzin i w sobotę też przez pewien czas miałem nawet problem z wysyłaniem SMS-ów.

Jak poprzednim razem potrzebowałem wydruku biletu, żeby wejść na lotnisko.

Rozczarowałem się, bo chciałem jeszcze zrobić ostatnie zakupy na lotnisku. Nie było porządnej księgarni. W jedynej jaką znalazłem były tylko różne czytadła i albumy z kamasutrą. W sklepie z herbatami usiłowali wmusić we mnie zakup jak największej ilości - zupełnie jak na mieście.

Wifi na lotnisku nadal nie działało. Internet i SMS-y w sieciach komórkowych były zablokowane przez około godzinę, potem nagle włączyli wszystko.

Samolot wyleciał z godzinnym opóźnieniem, bo z powodu gęstej mgły (smogu) nie mógł wcześniej wylądować.


W samolocie siedziałem koło kolesia, który pisał artykuł o tym jak sobie zrobił Panchakarmę - ajuwerdyjskie oczyszczenie. Akurat kiedy zerknąłem było coś o oczyszczaniu genitaliów. Poza tym nie zdarzyło się w czasie lotu nic godnego uwagi.



Wróciłem do Polski i pierwsze wrażenie to jak spokojne i puste są ulice w porównaniu z Indiami.

Zdjęcia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz