niedziela, 10 grudnia 2017

Dzieci z Kampong Phluk

"To już ostatni, czy będzie więcej?" usłyszałem wsiadając do vana. Przywitała się ze mną tylko azjatycka para siedząca z tyłu. Przód okupowały cztery otyłe Amerykanki, teraz wyraźnie niezadowolone, że zbieramy kolejne osoby.

Wycieczki w agencjach turystycznych kupuję rzadko. Czasem jednak tak wychodzi najtaniej. Nie ma szans żeby udało się wynegocjować konkurencyjną cenę jadąc samotnie tuk tukiem, a tu opłacony miałem nie tylko transport na przystań, ale także łódź do wioski Kampong Phluk.

Kampong Phluk to pływająca wioska nad jeziorem Tonle Sap. W porze suchej można tam dojechać samochodem czy rowerem. Teraz, kilka tygodni po zakończeniu pory deszczowej, znajduje się w zasadzie pośrodku jeziora. Zbudowane na palach domy wznoszą się ponad wodą. Linia brzegowa jeziora jest przesunięta o kilometry w stosunku do tego co pokazują mapy (pewnie zasięg jeziora w porze suchej). Długo płynęliśmy przez zatopione zarośla i pola zanim wreszcie dotarliśmy do wioski.

A potem zdarzyło się coś co do teraz budzi moje zażenowanie. Najwyraźniej jednym z punktów programu wycieczek jest wizyta w miejscowej szkole podstawowej. Turystów zachęca się do zakupów słodyczy lub przyborów szkolnych i rozdawania ich miejscowym dzieciom. Widziałem jak jedna z Amerykanek kupiła taką gigantyczną torbę słodyczy i dzieci zostały ustawione w kolejkę, żeby sobie wziąć po jednym. Na rozdawaniu jedzenia się nie skończyło, już po rozpoczęciu lekcji ta sama która kupiła torbę i też powitała mnie tak miło rano, wparowała do klasy żeby przechadzać się pomiędzy uczniami.

Kolejka do słodyczy
Urodziłem się i chodziłem do szkoły jeszcze w komunistycznym kraju. Brakowało wszystkiego, ciężko było na przykład o czekoladę. No ale taka sytuacja była nie do wyobrażania. Nie wyobrażam sobie żeby na naszą lekcję wtoczył się kiedyś Amerykanin, rzucił nam torbę cukierków, pokiwał z satysfakcją głową patrząc jak jemy, po czym odszedł w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. A potem przyszedł jeszcze jeden i jeszcze... i tak bez końca. Kolejni Amerykanie mogli poczuć się dobrze dając nam cukierki. Kambodża nie jest aż tak biedna, więc nie rozumiem co ci ludzie (lokalne władze) myślą, czy w ogóle myślą i jak mogą do tego dopuszczać.

Humor poprawiła mi wyprawa łodzią z miejscowym flisakiem do zatopionego lasu. Amerykanki zostały. Pewnie bały się że utoną, bo łodzie wyglądały na lekkie. Na wodzie oczywiście pełno było pływających sklepów, gdzie znów próbowali mi wcisnąć przybory szkolne do rozdawania. Mimo wszystko to była najprzyjemniejsza cześć dnia, a flisak nucił jakieś miejscowe piosenki.

Zatopiony las
Wracając robiłem jeszcze zdjęcia lokalnego życia. Trafiłem na przykład na tą dziewczynkę, która bawiła się z bratem skacząc raz za razem do wody. Jak zobaczyła, że zrobiłem jej zdjęcie, to od następnego skoku pozowała:

Skok do wody
Inne dzieci skakały do wody z saltami w powietrzu, czy pływały na kanistrach:

Pływanie na kanistrze
Ich rodzice w tym czasie głównie opróżniali sieci ze złowionych ryb. Miejscami wyglądało jakby całe ulice się tym zajmowały.

Sieci rybackie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz