czwartek, 28 lipca 2016

Pierwszy dzień w Mjanmie

Do Mandalaju przyleciałem samolotem Air Asia - to taki azjatycki Ryanair - niczego nie dostaniesz, jeśli nie zapłacisz za to ekstra. Na lotnisku zebrali nas w grupę, bo jest tu taka opcja żeby dzielić taksówkę i właściwie wszyscy się na to decydują - jest znacznie taniej. Podróżowałem więc do miasta w towarzystwie Hiszpanek, włoskiej pary i Irlandczyka.

W Mjanmie (Birmie) ruch jest prawostronny, ale z jakiegoś powodu wszyscy mają też kierownicę po prawej stronie. Normalnie to byłby z tym problem przy wyprzedzaniu, ale drogi na wsi są tu dwupasmowe. Tylko nie wyobrażajcie sobie, że to takie autostrady. Raczej dwie zniszczone wiejskie drogi, obydwie jednokierunkowe, w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie.

Jechaliśmy też autostradą i poza tym, że była szersza nie było lepiej. Miejscami napotykaliśmy na masakryczne wyboje. Tak jakby zamontować na autostradzie progi zwalniające, tylko że były to garby, albo szczeliny w jezdni.

Mijaliśmy rozlewiska rzeki Irawadi, stada wychudzonych krów, które zwykle pilnował ktoś śpiący w jakimś szałasie, albo po prostu na ziemi; pozłacane świątynie i trochę ruin. W pewnym momencie wjechaliśmy do Mandalaju i wkrótce otoczył nas uliczny chaos. Zaszokował mnie sposób w jaki oni tu podróżują. Jeżdżą na przykład wierzchem na pakunkach przewożonych przez ciężarówkę:


Albo po prostu wiszą na samochodzie, na czymkolwiek czego mogą się trzymać:


Poruszanie się tutaj po ulicy to wyzwanie. Miałem już takie doświadczenia z Chin i ostatnio z Bangkoku, ale w żadnym z tych miejsc nie było tak ciężko. Tutaj właściwie nie ma chodników. Niby są, ale na całą szerokość parkują na nich samochody i motocykle, albo rozłożony jest bazar:


Ludzie wypakowują jakieś rzeczy w wielkich workach, siedzą, leżą, sprzedają, kupują. Są rynsztoki, częściowo przykryte, ale czasem jednak nie. A czasem pokrywa jest tymczasowa i wygląda, że może się obsunąć lub złamać. Można wpaść. Zwykle chodnik jest tak zablokowany, że trzeba iść krawędzią jezdni. Kierowcy ostrzegają się tutaj trąbiąc. Co chwilę więc ktoś na skuterze trąbi na ciebie, żeby pokazać, że będzie cię mijał. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i cały czas uważać.

Całe życie toczy się na ulicy, dom handlowy był pusty powyżej drugiego piętra. Są podziemne przejścia, którymi niby można skrócić drogę, ale tam też jest bazar i jeżdżą samochody.

Trochę pobłądziłem. Ulice mają numery i w pierwszych minutach, przytłoczony tym bajzlem, nie zarejestrowałem tabliczek. Na szczęście jest tu taka wieża zegarowa, która jest dobrym punktem orientacyjnym i udało mi się dotrzeć w okolice hotelu. Ale zamiast wrócić do pokoju pojechałem pod Pałac Królewski czymś w rodzaju tuk-tuka.

Taksówki: co chwilę ktoś mnie zaczepiał i proponował taksówkę. Tylko niestety najczęściej byli to chłopcy, którzy chcieli sobie dorobić wożąc turystę na skuterze. Najbardziej namolny szedł za mną (cały czas w tym bajzlu, który wciąż z trudem ogarniałem) i opowiadał mi jak to koniecznie muszę go wynająć, bo on ma pomysły. Prawdziwych taksówek widziałem na mieście kilka. Te ciężarówki, które wożą ludzi, służą chyba za autobusy.

Pod pałacem wynająłem sobie rower (trzeba było, bo droga jest daleka z miejsca do którego docierają cywilne samochody). Ruch w tym miejscu jest mały, ale można jeździć wyłącznie jedną ulicą - pałac otoczony jest ze wszystkich stron przez strefę wojskową. Budynki mnie nie zachwyciły, to zresztą rekonstrukcja budowli zniszczonej w czasie wojny. Ale było tam bardzo cicho i spokojnie i odpocząłem po bazarze. Na tyle, żeby specjalnie tam wrócić przed wieczorem, spróbować swoich sił jeszcze raz i przy okazji znaleźć coś ciekawego do jedzenia. Było już jednak spokojnie, prawie wszyscy się zwinęli. Tyle tylko, że napiłem się soku wyciskanego z trzciny cukrowej.

Internet: dostałem od hotelu voucher z hasłem. Szybkość 100kpbs na download i tyle samo na upload. Zastanawiałem się jak to możliwe, że ktoś dzisiaj może oferować takie parametry i twierdzić, że w hotelu jest dostęp do internetu. Zagadka wyjaśniła się na zegarze telefonu:


Myślałem, że przyleciałem tu tak po prostu samolotem, tymczasem cofnąłem się przez jakiś portal w czasie. Poważniej: praktycznie nie mam internetu. Mogę odbierać mejle, załadować kilka mocno zmniejszonych zdjęć na bloga i właściwie niewiele więcej. Mapy nie funkcjonują, na facebooku dowiaduję się, że ktoś napisał mi komentarz i już po pięciu minutach wiem o co chodzi. Nawet z wyszukiwarką jest kiepsko i zanim zadam pytanie muszę zastanowić się, czy warto czekać kilka minut na odpowiedź. Mandalaj jest dużym miastem. Spodziewam się, że dalej będzie tylko gorzej. Dlatego proszę o wyrozumiałość jeśli Wam na coś nie odpiszę. Najprawdopodobniej dotarłem do miejsca gdzie internetu już nie ma.

Co do hotelu jeszcze, to czy ktoś potrafi mi wyjaśnić czemu to służy:
Ja się tylko tak domyślam, że to może dlatego, żeby nie chodzić nigdzie z suszarką. Coś jak ta łyżka na łańcuchu z Misia. Tylko dlaczego nikt nie przywiązał czajnika, telewizora, ani telefonu? Poza tym jeśli komuś będzie zależało to przecież zabierze ze sobą i kontakt i suszarkę. Macie jakieś inne pomysły?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz