poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Czasem słońce, zwykle deszcz - Królestwo Paganu

Moje dwa ostatnie dni to zwiedzanie Paganu. Dzisiaj to kilka wiosek na rzeką Irawadi, kiedyś była tu stolica Królestwa Paganu. Po dawnej świetności pozostało dwa tysiące buddyjskich świątyń rozsianych po równinie. Większość z nich jest opuszczona, niektóre są ogromne. Typowy dla Pagan jest widok kilkudziesięciometrowej stupy obok której pasą się kozy lub krowy. Oczywiście dla buddystów to nadal święte miejsca, wnętrza są utrzymywane w czystości, choć to niełatwe, bo gnieżdżą się w nich ptaki. Miejscowi pilnują żeby nikt nie wszedł do środka w butach.



Szczerze, nie jestem w stanie wymienić świątyń, które zwiedziłem. W pewnym momencie, jeszcze wczoraj rano, przestałem patrzeć do mapy i do przewodnika i po prostu podjeżdżałem do kolejnej świątyni, która mi się spodobała.

Przez niemal cały wczorajszy dzień padał deszcz. Chwilami trochę tylko kapało, czasem była to ulewa, zwykle coś pomiędzy. Dzień upłynął mi pod znakiem walki z wodą, niby miałem płaszcz przeciwdeszczowy, ale to było za mało. Wynająłem sobie rower, więc woda pryskała na mnie od dołu, spod kół. Czasem przedzierałem się przez błoto. Irawadi rozlała szeroko, fragment drogi znalazł się pod wodą, ale tamtędy też musiałem jeździć (dzisiaj rowerem już nie dałbym tam rady - woda jeszcze się podniosła). Po pierwszej świątyni i zdjęciu butów i skarpetek, tuż przed tym kiedy zaczęło mocniej padać, te ostatnie przestały nadawać się do użytku. Od tej pory jeździłem wyłącznie w (mokrych) butach. Przed większymi ulewami chroniłem się w świątyniach. Trochę słońca pojawiło się dopiero po południu.

Szczęśliwie, dzisiejszy dzień był jakby odwróceniem wczorajszego. Sporo słońca i kilka małych, przelotnych deszczy. Tym razem wynająłem sobie elektryczny skuter. Miałem z nim sporo zabawy, kiedy już go wyczułem i przestał mi się wyrywać przy starcie. Jeździłem nim tyle, że w końcu wyczerpałem baterię. Było to już przed wieczorem, miałem jeszcze wypłynąć na rejs po Irawadi, więc poprosiłem właściciela łodzi, żeby do nich zadzwonił. Przyjechał gość ze skuterem na wymianę, z pełnymi bateriami i jeszcze szybszym. Tylko kiedy nim wracałem w nocy, to wpadały mi do oczu owady, które skądś wyległy po zmroku. Przydałyby się gogle jako wyposażenie do takiego skutera.


Ogólnie dobrze się tu czuję, mógłbym spędzić tu więcej czasu. Jest jednak pewna rzecz, która mnie tu drażni. W Mandalaju wszyscy chcieli mnie podwieźć, w Pagan wszyscy chcą mi sprzedać pamiątki i są przy tym ogromnie natrętni.

Podchodzi do mnie dziadek, opowiada historię swojego życia, że ma siedem dzieci i one nie mają co jeść, po czym wyjmuje dokładnie te same obrazki, które widziałem dzień wcześniej - u rodziny co to podobno utrzymuje się z ich malowania. Mówię dziadkowi, że już widziałem podobne. Ależ nie - odpowiada mi dziadek - jego mistrz nauczył takiego malowania. Najwyraźniej mistrz miał wielu uczniów. Wszędzie były te obrazki i wszędzie oryginalne, własnoręcznie malowane. Jeśli naprawdę sami je wykonują, to według szablonu jak kolorowankę.

Dziadka spotykam jeszcze raz wieczorem. Pamięta mnie, od czego sam zaczyna rozmowę, a później nawija tą samą gadką o obrazach i siedmiu głodujących dzieciach. Ja nie wiem czy jego dzieci głodują, ale tym razem chce mi się śmiać. Mam już za sobą spotkania z kilkunastoma "oryginalnymi" malarzami.

Od "malarzy" gorsi byli naganiacze, którzy szukali dla nich klientów. Znalazłem sobie stupę na którą można było wejść, dwadzieścia metrów po stromych schodach. Spokój, piękne widoki i nagle niestety jest, wypatrzył mnie. Jedzie do mnie na motocyklu, wdrapuje się, obchodzi stupę dookoła, bo zdążyłem zmienić miejsce. A potem czeka nas kilka minut przykrej rozmowy, bo ten naganiacz nieźle zna angielski i przesadza z pytaniami. Przestaję być miły, a on schodzi i unika mnie, kiedy spotykam go naprzykrzającego się kolejnemu turyście.

Każde moje wejście do świątyni zaczynało się od mniej więcej takiej rozmowy:
- Hello!
- Hello, I have paintings already! Thank you.
- Where are you from?
- Poland. No more paintings!
- Ok Poland. Maybe later.
- Maybe...

Potem przestałem się wdawać w dyskusje, bo oni "maybe" brali poważnie i czaili się na mnie przy wyjściu. Pod obrazy możecie sobie podstawić pocztówki, bransolety, koszulki i zdobione pudełka, ale rozmowa zawsze przebiegała w podobny sposób, też jakby z szablonu. Jakby mieli gdzieś szkołę, gdzie uczą ich rozmawiać z turystami.

Przynajmniej ci młodsi nie traktują tego do końca poważnie. Dziewczyny, które wspięły się za turystami na szczyt świątyni, żeby tam sprzedawać pudełka i koszulki:


Wejście tam było naprawdę wyjątkowo ciężkie. Nikt niczego nie kupił, same sobie w końcu zaczęły z tego żartować. Podobnie reagują niektóre dzieci, bo one też uczestniczą w tym handlu

Dwie osoby podeszły do mnie nieszablonowo i nie zaczęły rozmowy od tej samej formułki. Pierwszą była pani która sprzedawała pastę do robienia tanaki. Zaproponowała, że zrobi mi zdjęcia. Pokazała mi jak rozrabia pastę, potem namalowała mi tanakę i dopiero później zaczęliśmy rozmawiać o tym co ona sprzedaje. Nie kupiłem pasty, ale coś tam od niej niedrogiego wziąłem. A i tak dostałem jeszcze kostkę pasty w prezencie. Drugą był właściciel łodzi, którą płynąłem po Irawadi. Cena za rejs była bardzo niska, jeśli porównać ją z tym czego czasem żądali pozostali (20 tysięcy kyatów za jeden "oryginalny" obraz). No i wcześniej pomógł mi jeszcze ze skuterem.

2 komentarze:

  1. Te obrazki to kopie malowideł ze świątyń i faktycznie mogą być do siebie podobne, co nie zmienia faktu ze wiele osób ładnie tam maluje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paweł, ich było za dużo jak na kogoś kto ładnie maluje. W większych świątyniach było po kilku malarzy.

      Usuń