Opuściłem Pagan wczoraj rano, busem który od środka wyglądał jakby miał się za chwilę rozpaść. Poza standardową gromadą zachodnich turystów, jechała ze mną wietnamska rodzina. Ojciec rodziny, żona, dziecko i babcia. Miło się z nimi jechało, częstowali mnie swoim jedzeniem, rozmawialiśmy, bo on był bardzo rozmowny i kojarzył jakieś podstawowe fakty na temat Polski. Mjanmę traktowali trochę jak park rozrywki, który pokazuje ich własną przeszłość. "U nas w Wietnamie ludzie tak jeździli trzydzieści lat temu. Byliśmy bardzo biedni po wojnie" - to o Birmańczykach wiszących ze wszystkich stron na samochodzie. "U nas w Wietnamie, takiego samochodu nawet by nie dopuścili do ruchu. Taki jest stary" - to o naszym busie. Robili zdjęcia tych wszystkich ludzi na dachach samochodów z większym zapałem niż ja i inni Europejczycy.
Bardzo żałuję, że nie dojechałem tym busem do końca trasy. Miałbym dzień więcej nad Jeziorem Inle i jak się później okazało w ogóle jeden dzień więcej życia. Zaplanowałem to jednak inaczej. Zatrzymałem się w Meiktili. To błąd z czasu planowania trasy, którego naprawa ze względu na rezerwację, byłaby teraz bardzo kosztowna. Nie wiedziałem, że między Pagan a Inle kursują bezpośrednio autobusy.
Chciałbym powiedzieć, że warto się było zatrzymać, no ale nie mogę. Meiktila... po prostu jest. Standardowy uliczny bałagan, tylko na mniejszą skalę niż w Mandalaju. Jedna szeroka ulica i labirynt pomniejszych. Miasto leży nad brzegami jeziora, które jest jego największą atrakcją. Przy bliższym poznaniu atrakcja okazuje się akwenem o błotnistych brzegach, z jakiegoś powodu ogrodzonym na całej długości dziurawą siatką. Przesiadują nad nim miejscowe pary, ale jak to bywa w tutejszych miastach można też spotkać krowę lub świnię.
Głównym i być może jedynym wartym uwagi zabytkiem Meiktili jest świątynia Phaung Daw U, która znajduje się na pokładzie barki w kształcie jakiegoś mitycznego ptaka:
Jeśli ktoś jest spragniony innych zdjęć z Meiktili to więcej jest tutaj.
Mógł to być po prostu słaby wieczór, spędzony w nieciekawym mieście, ale na tym się nie skończyło. W końcu, po tygodniu jedzenia gdzie i co popadnie, doigrałem się. Już od rana nie czułem się najlepiej, ale dopiero obiad w Meiktili mnie powalił. Zjadłem jakieś smażone kluski z kurczakiem, były bardzo tłuste. Mój żołądek miał tego dość i się zbuntował. Wieczór spędziłem skręcając się z bólu. Czułem się jakbym trafił do piekła. Gdyby istniało, to tak mogłoby wyglądać, ciasny pokój, klimatyzator huczący jak silnik traktora, ludzie w recepcji z którymi nie można się dogadać, brzydkie miasto w którym musisz zostać na noc i ból.
Zaczęło mi przechodzić dopiero późnym wieczorem. Dzisiaj właściwie już całkiem ożyłem, ale na razie robię sobie dietę - dzień lub dwa bez jedzenia kupowanego na ulicy. Więcej czasu musi minąć zanim znów spróbuję birmańskich klusek.
Przed południem wyruszyłem w dalszą drogę. Kolejny raz busem, dokładnie na tej samej trasie, którą w całości mogłem pokonać wczoraj. Kilkadziesiąt kilometrów za Meiktilą wjechaliśmy w góry. Dalsza trasa to kilka godzin jazdy wąską drogą po serpentynach. Raz musieliśmy się zatrzymać, bo jadącym z nami Birmańczykom od zakrętów zrobiło się niedobrze. Ciekawe zastosowanie kierunkowskazów zaobserwowałem. Jadący przed nami kierowcy sygnalizowali nimi, czy można ich wyprzedzić. Kierunkowskaz w prawo oznaczał: droga zajęta lub sam będę coś wyprzedzał, nie wyprzedzaj mnie teraz. W lewo: możesz mnie wyprzedzić. Przed zakrętami są poza tym znaki nakazu trąbienia - to żeby ostrzec kierowców jadących z naprzeciwka.
Przed wieczorem dojechaliśmy do Nyaungshwe. To miasteczko w pobliżu jeziora Inle, połączone z nim kanałem.
Miejsce jest bardzo mocno turystyczne, pełno tu hoteli, restauracji i innej infrastruktury dla turystów. W oddali, na horyzoncie widać pasma górskie - z dwóch stron od wschodu i zachodu. Samo miasto leży na rozległej równinie, w której środku znajduje się jezioro. Spędzę tu najbliższe dwa dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz