sobota, 6 sierpnia 2016

Inle

Zwiedzanie jeziora zacząłem wczoraj od wyprawy łodzią. Dowiedziałem się o niej pięć minut przed czasem. Poszedłem do recepcji zapytać czy jest jakaś szansa na wypłynięcie tego samego dnia. I okazało się, że jest - para Holendrów jest gotowa podzielić się kosztami ze mną - mieli wypłynąć za pięć minut. Tak mi się spieszyło, że nie wziąłem ze sobą niczego do ochrony przed słońcem - zmieniłem teraz kolor na czerwony.


Cały dzień pływaliśmy od jednej atrakcji do drugiej. Zaczęliśmy od pagody Hpaung Daw U i bazaru, który ją otacza. Potem popłynęliśmy do wioski Nan Pan i do pagody Shwe Inn Tain - gdzie dłuższy czas spacerowałem wśród ruin. Byliśmy także w warsztatach rzemieślniczych przyglądać się jak powstają ubrania z bawełny i jedwabiu, stalowe noże, papierosy oraz srebrna biżuteria. Tutaj wykuwanie noży:



W każdym z tych miejsc można było oczywiście kupić miejscowe wyroby.

Częścią wycieczki było przyglądanie się jak pracują ludzie na jeziorze, rybacy i poławiacze wodorostów:


Na koniec popłynęliśmy do klasztoru Nga Phe Kyaung, który słynął kiedyś ze skaczących kotów (czy może skaczącego kota). Kotów w klasztorze jest mnóstwo, ale nie skaczą, raczej śpią w różnych miejscach:


Skaczący kot to obecnie tylko legenda, która ma tu ściągnąć więcej turystów.

Dzisiaj dla odmiany pojechałem na wycieczkę rowerową. Rower wziąłem z hotelu, niestety strasznego gruchota. Przedni hamulec prawie nie działał. Wciskałem go do oporu i jadąc z góry nadal przyspieszałem. Tylny straszliwie rzęził. Kilka razy użyłem tego hamulca jako sygnału dźwiękowego do płoszenia psów i innych rowerzystów. Był donośny jak klaksony ciężarówek, więc budziłem popłoch. Przynajmniej dopóki ten ktoś spłoszony mnie nie zobaczył. Moje hamowanie wyglądało tak:



W połowie przypadków, po użyciu tego hamulca, opadała mi jeszcze podpórka i zaczynała zgrzytać po ulicy, więc musiałem się całkiem zatrzymać.

Mimo wszystko wyprawa była całkiem przyjemna. Pojechałem drogą po wschodniej stronie jeziora, najpierw do winnicy Red Mountain - gdzie można spróbować kilku gatunków miejscowych win. Potem do leśnego klasztoru w wiosce Mine Thauk. Z wioski przeprawiłem się łodzią na drugi brzeg jeziora i wróciłem do miasta od zachodu, zatrzymując się po drodze w co ciekawszych miejscach.

Jutro rano, według planu, miałem wyjechać do Naypyidaw. Okazało się jednak, że nie ma dziennych autobusów do Naypyidaw znad jeziora Inle. Pojadę dopiero wieczorem, autobusem nocnym i dotrę na miejsce nad ranem. Jutro czeka mnie więc kolejny dzień na jeziorem, choć pewnie spędzę go w Nyaung Shwe i nie będę już raczej wyjeżdżać poza miasto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz