niedziela, 10 grudnia 2017

Filmy: Tajlandia - Laos - Kambodża

Parada na festiwalu Loy Krathong


Parada na połączonym festiwalu Loy Krathong i Yi Peng w Chiang Mai, w północnej Tajlandii. Platformy i ludowe tańce:





Wodospady Kuang Si


Najwyższy, 60-metrowy stopień wodospadu Kuang Si, kilkadziesiąt kilometrów od Luang Prabang w Laosie. Pora deszczowa skończyła się zaledwie kilka tygodni temu i nadal utrzymuje się wysoki poziom wody:



Mrówki w marszu


Marsz mrówek po długim na kilkadziesiąt metrów wężu Naga na Wzgórzu Phu Si w Luang Prabang. Obserwowałem marsz przez kilka minut, cały czas nadchodziły nowe mrówki. Po bokach widać żołnierzy pilnujących bezpieczeństwa robotnic:



Produkcja ryżowych klusek


Produkcja ryżowych klusek w wiosce pod Phonsavan na Równinie Dzbanów. Ryżowe ciasto formuje się coś w rodzaju naleśnika, a potem przed pokrojeniem suszy w słońcu:



Sleeper bus z Phonsavan


Sleeper bus z Phonsavan do Wientianu. Na górskiej drodze, bardziej zsuwając się w dół po kamieniach i żwirze, niż jadąc po asfalcie. Bardzo trzęsło, autobus drgał i trzeszczał chwilami jakby miał się rozlecieć:



Opera w chińskiej świątyni w Wientianie


Fragmenty opery na festiwalu w chińskiej świątyni w Wientianie:





Sprzedawcy jedzenia w songthaew w Laosie


Songthaew z Pakxe do Nakasang zatrzymał się na chwilę i do środka wpakowało się kilkoro sprzedawców lokalnego jedzenia. Były rozpłaszczone pieczone kurczaki, coś z ryżem w bambusowych łodygach i inne rzeczy, których nie potrafiłem rozpoznać:



Khmerska muzyka ludowa w Angkorze


Khmerska muzyka ludowa w Angkorze, przy drodze do świątyni Preah Khan. Zespół złożony z ofiar wybuchów min:



Podsumowanie - 2017: Północna Tajlandia - Laos - Kambodża


  • Pierwszy raz pojechałem do Azji o tej porze roku i to był strzał w dziesiątkę. Przez prawie cały czas miałem słoneczną pogodę (dla porównania: Rangun w porze deszczowej w zeszłym roku).
  • Dokładnie wykonałem swój plan, choć chwilami (jak w Kong Lor) był zagrożony. Z drugiej strony rezerwując wszędzie pokoje nie zostawiłem sobie miejsca na zmiany, czego chwilami żałowałem.
  • Jest jeszcze inny problem z wcześniejszym rezerwowaniem miejsc. Jeżdżąc dziwnymi autobusami, uciekając ze wsi gdzie właściciel hostelu uparł się nas zatrzymać, imprezując na łodziach, zdobywałem ciekawych znajomych, których następnie traciłem, gdy oni szli szukać noclegu, a ja swojej (zazwyczaj droższej) rezerwacji. Mało tego, czasem płaciłem więcej za gorsze warunki, niż gdybym poszukał czegoś na miejscu - było tak na Don Det.
    • W następnym roku będę to musiał dokładnie przemyśleć, czy faktycznie chce sobie nadal rezerwować pokoje wcześniej. Być może zrobię kilka rezerwacji, ale tylko w tych najbardziej turystycznych miejscach.
  • Planując podróż co do dnia miesiąc wcześniej i rezerwując wszędzie pokoje, nie zachowuje się jak ci backpackerzy których spotkałem, no i raczej backpackerem nie jestem. Najmniej przyjemne momenty jednak w czasie tych wakacji to były różnego rodzaju interakcje ze zwykłymi turystami (jak w Kampong Phluk). Czasem drażnią mnie tacy ludzie, a czasem śmieszą - jak grupa ludzi która zdecydowała się nie jeść (dobrego) śniadania - bo było w hotelu tylko tajskie.
  • Seksturyści to osobna kategoria i najgorsza zaraza. Dresiarstwo wybierające się do Bangkoku poimprezować... Siedemdziesięcioletnie dziadki publicznie obmacujące prostytutki - jeden taki wypłoszył swoim zachowaniem wszystkich pozostałych gości z pubu. Czasem jest to bardziej widoczne w małych miastach (Chiang Rai, Wientian). W wielkich giną w tłumie.
  • Podróżowanie po Kambodży jest śmiesznie proste, zwłaszcza kiedy przyjedzie się tu po Laosie. Bilety autobusowe można kupić przez internet, a jedyny powód żeby tego nie robić, to transport z hotelu dostępny przy zakupie biletu u konsjerża albo przez agencję turystyczną.
    • Natomiast komunikacja publiczna w kambodżańskich miastach nie istnieje. Jest tylko jedna eksperymentalna linia autobusowa w Phnom Penh. Najlepszy sposób poruszania się po miejscowych miastach to tuk tuki.
  • Podróżowanie między głównymi miastami w Tajlandii jest podobne proste. Miasta mają rozbudowaną sieć połączeń lokalnych i czasem warto poszukać songthaew albo lokalnego autobusu, a wcześniej informacji o nich w internecie - są znacznie tańsze od taksówek czy tuk tuków.
  • Przemieszczanie się po Laosie jest natomiast trudne z kilku powodów:
    • Cześć dróg jest bardzo zniszczona, lub przeciwnie wykuta niedawno między skałami, bez położonego solidnie asfaltu. Na północy jeździ się przez góry. Serpentyny, zjazdy i podjazdy zdają się nie kończyć nigdy.
    • Do niektórych miejsc nie docierają autobusy, lub dociera tylko jeden dziennie. Trzeba korzystać z lokalnych songthaew.
    • Laotańczycy czasem bywają niesłowni. Jeśli mu się to nie opłacało, bo na przykład byłem sam jeden, to kierowca nie podwiózł mnie do dworzec autobusowy, tylko porzucił przy publicznym autobusie, który miał mnie dowieźć na miejsce. Inny w Phonsavan nie zjawił się w ogóle - tam uratował mnie właściciel hostelu.
  • Wientian ma jednak rozbudowaną sieć autobusów miejskich i często warto z nich korzystać (tanio i niezawodnie) zamiast z drogich tuk tuków.
  • Właściwie wszędzie gdzie pojechałem podobało mi się. Gdybym miał jednak bardziej elastyczny plan to zostałbym dłużej na Czterech Tysiącach Wysp, a wyjechał wcześniej z Równiny Dzbanów.
  • No i żałuję, że nie zobaczyłem Vat Phou w Champasak. Może w kolejnych latach, razem z dłuższym zwiedzaniem Kambodży?
    • W Kambodży mi się podobało bardzo i chętnie bym tam spędził jeszcze miesiąc.

Dzieci z Kampong Phluk

"To już ostatni, czy będzie więcej?" usłyszałem wsiadając do vana. Przywitała się ze mną tylko azjatycka para siedząca z tyłu. Przód okupowały cztery otyłe Amerykanki, teraz wyraźnie niezadowolone, że zbieramy kolejne osoby.

Wycieczki w agencjach turystycznych kupuję rzadko. Czasem jednak tak wychodzi najtaniej. Nie ma szans żeby udało się wynegocjować konkurencyjną cenę jadąc samotnie tuk tukiem, a tu opłacony miałem nie tylko transport na przystań, ale także łódź do wioski Kampong Phluk.

Kampong Phluk to pływająca wioska nad jeziorem Tonle Sap. W porze suchej można tam dojechać samochodem czy rowerem. Teraz, kilka tygodni po zakończeniu pory deszczowej, znajduje się w zasadzie pośrodku jeziora. Zbudowane na palach domy wznoszą się ponad wodą. Linia brzegowa jeziora jest przesunięta o kilometry w stosunku do tego co pokazują mapy (pewnie zasięg jeziora w porze suchej). Długo płynęliśmy przez zatopione zarośla i pola zanim wreszcie dotarliśmy do wioski.

A potem zdarzyło się coś co do teraz budzi moje zażenowanie. Najwyraźniej jednym z punktów programu wycieczek jest wizyta w miejscowej szkole podstawowej. Turystów zachęca się do zakupów słodyczy lub przyborów szkolnych i rozdawania ich miejscowym dzieciom. Widziałem jak jedna z Amerykanek kupiła taką gigantyczną torbę słodyczy i dzieci zostały ustawione w kolejkę, żeby sobie wziąć po jednym. Na rozdawaniu jedzenia się nie skończyło, już po rozpoczęciu lekcji ta sama która kupiła torbę i też powitała mnie tak miło rano, wparowała do klasy żeby przechadzać się pomiędzy uczniami.

Kolejka do słodyczy
Urodziłem się i chodziłem do szkoły jeszcze w komunistycznym kraju. Brakowało wszystkiego, ciężko było na przykład o czekoladę. No ale taka sytuacja była nie do wyobrażania. Nie wyobrażam sobie żeby na naszą lekcję wtoczył się kiedyś Amerykanin, rzucił nam torbę cukierków, pokiwał z satysfakcją głową patrząc jak jemy, po czym odszedł w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. A potem przyszedł jeszcze jeden i jeszcze... i tak bez końca. Kolejni Amerykanie mogli poczuć się dobrze dając nam cukierki. Kambodża nie jest aż tak biedna, więc nie rozumiem co ci ludzie (lokalne władze) myślą, czy w ogóle myślą i jak mogą do tego dopuszczać.

Humor poprawiła mi wyprawa łodzią z miejscowym flisakiem do zatopionego lasu. Amerykanki zostały. Pewnie bały się że utoną, bo łodzie wyglądały na lekkie. Na wodzie oczywiście pełno było pływających sklepów, gdzie znów próbowali mi wcisnąć przybory szkolne do rozdawania. Mimo wszystko to była najprzyjemniejsza cześć dnia, a flisak nucił jakieś miejscowe piosenki.

Zatopiony las
Wracając robiłem jeszcze zdjęcia lokalnego życia. Trafiłem na przykład na tą dziewczynkę, która bawiła się z bratem skacząc raz za razem do wody. Jak zobaczyła, że zrobiłem jej zdjęcie, to od następnego skoku pozowała:

Skok do wody
Inne dzieci skakały do wody z saltami w powietrzu, czy pływały na kanistrach:

Pływanie na kanistrze
Ich rodzice w tym czasie głównie opróżniali sieci ze złowionych ryb. Miejscami wyglądało jakby całe ulice się tym zajmowały.

Sieci rybackie


Ruiny, małpy i kolejki do zdjęć

Świątynia Ta Prohm
Las wdziera się na mury. Korzenie drzew oplatają je ze wszystkich stron. Słychać jednostajne brzęczenie cykad i odgłosy ptaków. Z nieba leje się żar. Jest kilka tygodni po zakończeniu pory deszczowej, a zieleń już zaczyna blaknąć. Gałęzie rzucają ostre cienie na mury i posągi. Z ciasnego korytarza świątyni wylewa się chińska wycieczka i ustawia w kolejce do robienia zdjęć przy korzeniu drzewa.

Tak to właśnie wyglądało niemal w każdym miejscu Angkoru, które odwiedziłem. W ciągu dwóch kolejnych dni na wypożyczonym elektrycznym skuterze objechałem najpierw dużą, a potem małą pętlę. Wcześniej, jeszcze po południu po przyjeździe, udało mi się podjechać do Angkor Wat, a potem wejść na wzgórze Bakheng, gdzie miałem nadzieję obejrzeć zachód słońca, ale zrezygnowałem kiedy zobaczyłem kolejkę do świątyni.

Kolejka do świątyni na szczycie Bakheng
Dwa miejsca wyróżniały się pozytywnie na tym tle. Paradoksalnie w najbardziej znanym Angkor Wat nie ma tłoku, ponieważ świątynia jest ogromna i ruch turystyczny rozkłada się trochę. Na szczyt (także ogromny - chodzi o cały kompleks pięciu wież) może wejść jednocześnie sto osób i o właściwej porze nie ma tam kolejek. W Angkor Wat najgorzej jest rano i przed zachodem słońca. Byłem popołudniu i nie musiałem czekać.

Angkor Wat
Drugim spokojnym miejscem była świątynia Ta Nei, którą wskazali mi w wypożyczalni skuterów. Jest położona na uboczu, z dala od asfaltowych dróg, prowadzi tam tylko gruntowa droga przez dżunglę. Byłem tam jednym z kilku turystów.

Świątynia Ta Nei
W ciągu tych kilku dni, poza zwiedzaniem świątyń, zatrzymywałem się na lokalne jedzenie i kokosy do picia. Zostałem zaatakowany przez małpę - ale to moja wina. Do tej pory miałem do czynienia wyłącznie z makakami, które są przyzwyczajone do ludzi jak te na Górze Popa w Mjanmie. I podszedłem od tak do dzikiego zwierzęcia, na odległość paru metrów zrobić mu zdjęcie. Małpiszon ruszył na mnie z zębami, ale udało mi się szczęśliwie wycofać bez pogryzienia.

W lesie w południowo-zachodnim narożniku Angkor Wat żyją całe stada małp, bardziej przyzwyczajone do ludzi. Kradną ubrania ze straganów i cokolwiek nieopatrzni turyści pozostawią niepilnowane. Byłem świadkiem kradzieży wody butelkowanej, którą małpa sobie następnie odkręciła i wypiła. A także bitwy między dwoma plemionami małp o skradziony koc.

Małpa ze zdobytym kocem

Z ukradzioną wodą
W świątyni Ta Som spotkałem dziewczynkę sprzedającą pamiątki, która rozpoznała że jestem z Polski lub Rosji. Zapytana skąd wie, odparła że mam twarz taką jak ludzie z Polski, Rosji i Czech. Targowała się częściowo po rosyjsku i próbowała mi na koniec po polsku powiedzieć "dziękuję". Nauczyłem ją poprawnej wymowy, więc pewnie zaskoczy jeszcze bardziej następnego turystę.

Jeśli czegoś żałuję to pośpiechu przy zwiedzaniu. Trzydniowy bilet do strefy kosztował 62 dolary i w ograniczonym czasie próbowałem zobaczyć jak najwięcej. Mógłbym tu spędzić tydzień, a za bilet zapłaciłbym tylko 10 dolarów więcej.

Odrodzone miasto

Dawno temu, chyba kiedy byłem jeszcze dzieckiem, w moje ręce trafił tekst o historii Kambodży. Pamiętam go do dzisiaj. Opowiadał o kraju, którego mieszkańcy wyczekiwali zmiany władców jak zbawienia i za każdym razem spotykał ich jeszcze gorszy los. Który wzniósł wspaniałą stolicę - Angkor, po to by ją parę wieków później opuścić i zapomnieć.

Promenada nad Mekongiem
Dziś wiem, że ten artykuł był pełen nieuprawnionych analogii, uproszczeń, a nawet przekłamań które dziennikarzowi pasowały pod tezę. Popularnym mitem, który reprodukował, był na przykład ten o odkryciu Angkoru. Angkoru nie odkryto, ponieważ wcale nie został zapomniany, a jego europejski "odkrywca" spopularyzował go tylko na zachodzie.

Artykuł był jednak bardziej o współczesnej historii. O kolejnych "wyzwolicielach" Phnom Penh - Czerwonych Khmerach, którzy pod pozorem ewakuacji miasta wypędzili jego mieszkańców, mordując opornych. Dwa miliony ludzi zostało wygnane na wieś, gdzie miało pracować w "kolektywnych gospodarstwach rolnych". W ciągu zaledwie kilku dni Phnom Penh zmieniło się miasto duchów. Kiedy kilka lat później połączone siły armii wietnamskiej i odstępców z ruchu Czerwonych Khmerów zajęły stolicę, ludzie tutaj musieli zacząć od początku. Ci którzy przeżyli wracali często już nie do własnych domów, bo te były zajęte przez innych.

Przyjechałem tu mając w głowie takie obrazy i spodziewałem się... no właśnie czego? Równie dobrze mógłbym doszukiwać się śladów wojny we współczesnej Warszawie - one oczywiście tam są, ale widoczne tylko wtedy gdy się ich szuka. Współczesne Phnom Penh jest żywe i energiczne. Z miast które wcześniej widziałem, najłatwiej mi je porównać z Mandalajem w Mjanmie. Podobny uliczny chaos, mieszanina piękna i brzydoty, świątyń i bazarów.

Centrum miasta to odnowiony Pałac Królewski i promenady nad Mekongiem, gdzie wieczorami gromadzą się turyści i lokalni mieszkańcy. Ci ostatni przychodzą tu złożyć ofiary w jednej ze świątyń, ale także sprawdzić przyszłość. Jest tu nad rzeką cała alejka gdzie siedzą wróże, przepowiadają z kart, rąk i czego jeszcze popadnie.

Wróżenie z kart
Cieszę się, że zatrzymałem się w drodze z Laosu w Kratie. Gdybym przyjechał tu w nocy, gdyby pierwszym miejscem, które tu zobaczyłem było więzienie Tuol Sleng czy pola śmierci, to mój odbiór tego miasta byłby zupełnie inny.

Więzienie Tuol Sleng
Oczywiście byłem też na miejscach kaźni Czerwonych Khmerów. W Tuol Sleng i w Choeung Ek. Trudno mi opisać swoje wrażenia, a tym bardziej zestawić je z tym żywym miastem, które poznałem. Wyszedłem bardzo przygnębiony. Tym bardziej doceniam odrodzenie Phnom Penh i drogę, którą przeszło od tamtych czasów.

sobota, 9 grudnia 2017

Kajaki na Mekongu

Zachód słońca po burzy
To zdjęcie zrobiłem po burzy, która przeszła nad rejonem Czterech Tysięcy Wysp na Mekongu, tuż przed zachodem słońca. Chwilę później wsiedliśmy na kajaki i popłynęliśmy kilka kilometrów w dół rzeki, na Don Det.

Dla mnie, który przez całą podróż polował z aparatem na zachody słońca, to był moment magiczny. Aparat oczywiście powędrował do nieprzemakalnej torby, a ja musiałem skupić się na wiosłowaniu, nie mogłem więc udokumentować tego co działo się dalej.

Niebo, tu jeszcze dość mroczne po chwili rozjaśniło się, a rzeka zapłonęła złotem. Nad lasami na lewym brzegu, nisko płynęły niewielkie biało-złote obłoki, ostro odcinające się od znacznie ciemniejszego nieba w tle.

Było względnie cicho, tylko z chlupotem wioseł i rzeki. Płynąłem kolejny raz z jednym z przewodników, ponieważ nie miałem nikogo do pary. O ile rano trafił mi się gaduła, który opowiadał o sobie, dużo mnie też wypytywał, to ten o zachodzie słońca prawie się nie odzywał.

W pewnym momencie ciszę przerwał ryk syren na brzegu, a potem odgłos wybuchu. Kolejne przypomnienie o tym jak poraniony jest ten kraj, w którym w obawie przed niewybuchami nie wolno zejść z utartych szlaków.

Zbliżaliśmy się już do Don Det, gdy znów zaczął padać deszcz. Musiałem przyspieszyć. Szkoda, wszystko to trwało pewnie z 15 minut. Mógłbym płynąć tak godzinami.

czwartek, 23 listopada 2017

Granica laotańsko-kambodżańska

Przeczytałem sporo relacji na temat podróży z rejonu Czterech Tysięcy Wysp w Laosie do Kambodży - Phnom Penh lub Siem Reap i nastawiałem się na bardzo ciężką podróż. Najwyraźniej wiele się zmieniło w ostatnich latach. Na tripadvisorze i podobnych forach straszą posty z 2014 i 2015 roku.

Autobus Sorya z Nakasang do Phnom Penh
Obecnie z Nakasang wyjeżdża autobus Sorya. To są klimatyzowane autobusy, których jakość i obsługa nie odbiega od dalekobieżnych linii tajskich. Co więcej chętni mogą oddać swoje paszporty pracownikowi Soryi, który załatwia dla nich formalności graniczne. Nie zdecydowałbym się pewnie na to, ale wyruszyłem z grupą kilkunastu Czechów, z tego samego guesthouse'a, tą samą łodzią i wszyscy oni to zrobili. Cena jest o kilka dolarów wyższa od tej o której czytałem na forum (po uwzględnieniu łapówek dla kambodżańskich pograniczników).

Prawie nie zauważyłem granicy. Najpierw z autobusu zostali wyproszeni ci co mieli załatawiać formalności sami - trochę więcej niż połowa. Potem pojechaliśmy i kiedy autobus się zatrzymał, okazało się, że jesteśmy w Kambodży. My poszliśmy na obiad do barów, a po niecałej godzinie dostaliśmy nasze paszporty z wizami. Druga grupa - ta która wszystko załatawiała sama - dotarła do autobusu mniej więcej w tym samym czasie.

Droga, która miała być koszmarna, została najwyraźniej odnowiona. Były dwa odcinki na których jechaliśmy bardziej po żwirze, niż asfalcie, wzbijając tumany kurzu. Jednak większość drogi była w dobrym stanie i poruszaliśmy się z prędkościami nieosiągalnymi na laotańskich wertepach. A na tych gorszych odcinkach trwały już jakieś prace. Gdyby nie przystanek na stacji obsługi Soryi, gdzie część ludzi dopiero zjadła swój obiad, to dojechałbym do Kratie przed 15. Dla porównania na forach sprzed paru lat była informacja o 20 wieczorem. W tym momencie żałowałem, że nie pojechałem do razu do Phnom Penh.

Kilkadziesiąt kilometrów od granicy wysiedli ludzie podróżujący do Siem Reap - mieli się przesiąść do minibusa, który już na nich czekał i też wyglądał całkiem nieźle.

Niewiele jest do zwiedzania w Kratie. Ciekawsze obiekty znajdują się poza nim, ale każdy jest na kilkugodzinną wyprawę. Wzdłuż Mekongu ciągnie się ładna promenada, z której można oglądać zachód słońca nad rzeką. Jest nocny targ, ale nieporównanie mniejszy od tych laotańskich. Zjadłem amok - zawiniętą w liście, pyszną, pachnącą ziołami kambodżańską potrawę. I na tym właściwie zakończyłem zwiedzanie miasta. Znalazłem jeszcze biuro Soryi i kupiłem sobie bilet na jutro. Wyjeżdżam wcześnie rano do Phnom Penh.

wtorek, 21 listopada 2017

Na południe Laosu


Podróż do Kong Lor


Następnym etapem po Wientianie miała być jaskinia Kong Lor. Ucieszyłem się kiedy znalazłem informację o bezpośrednim, klimatyzowanym autobusie. Niestety nic w Laosie nie jest tak proste. Początkowo szło dobrze, kierowca songthaew zjawił się w hotelu punktualnie. Byłem jednak jedynym klientem tej agencji turystycznej, więc niewielki byłby jego zysk i szkoda było zachodu żeby mnie wieźć 10 kilometrów na właściwy dworzec. Wysadził mnie więc na dworcu Talat Sao i pokazał na jeden z miejskich autobusów. Dalej nie chciał jechać. Pojechałem autobusem miejskim i gdybym nie miał map w telefonie to przegapiłbym właściwy dworzec "południowy", koło którego tylko przejeżdżaliśmy. Taka nazwa dworca w Laosie wskazuje, że odjeżdżają z niego autobusy na południe. Może to być trochę mylące, bo w Wientianie dworzec południowy znajduje się na północy miasta.

Z zachowaniem podobnym do tego kierowcy songthaew spotkałem się już w Laosie kilkukrotnie i zawsze mnie to trochę szokuje. Rok temu byłem na wakacjach w Mjanmie i tam też trzeba było się targować, ale w momencie porozumienia czy podpisania umowy Birmańczycy stawali się bardzo pomocni. Kierowca tuk tuka, który nie musiał tego robić, szedł ze mną na dworzec, żeby dopilnować że wsiądę do właściwego autobusu. Tutaj to rzadkość, każda okazja do (wymuszonego) dodatkowego zarobku jest dobra - o tym przekonaliśmy się następnego dnia w wiosce Kong Lor.

Do autobusu dotarłem na pięć minut przed odjazdem. Po przygodzie z kierowcą bałem się, że rachunki z agencji turystycznej okażą się nic nie warte. Pracownik dworca długo im się przyglądał, potem zadzwonił gdzieś, ale w końcu wydał mi bilet. Od tego momentu jechałem już rozluźniony. Nawet mi nie przeszkadzało, że klimatyzacja była ustawiona na maksa, nie można jej było zmniejszyć, więc w autobusie wiało i był okropny ziąb.

Pięćdziesiąt kilometrów przed wioską i jaskinią zatrzymaliśmy się przed uszkodzonym mostem. Aby upewnić się, że coś tak ciężkiego jak autobus na niego nie wjedzie na wysokości dwóch metrów drogę zagradzała stalowa belka.

Było oczywiste, że most jest uszkodzony już od dłuższego czasu. Co najmniej od ostatniej pory deszczowej. Agencje turystyczne sprzedawały jednak bilety na autobus bezpośrednio do wioski. Zaczęła się awantura. Tym razem nie byłem sam. Przodowała grupa młodych Niemców. Moim zdaniem trochę było w tym przesady, zwłaszcza w próbie odebrania kluczyków kierowcy autobusu. W każdym razie kierowcy ustąpili o tyle, że opłacili przejazd lokalnym songthaew o czym początkowo nie było mowy.

Do Ban Kong Lor dotarliśmy już po zmroku. Ja od początku miałem w planach żeby wyjeżdżać już następnego dnia, ale spotkałem jeszcze katalońsko-włoską parę, która to rozważała. Umówiliśmy się na dzielenie łodzi do jaskini, a oni mieli rozważyć czy ze mną pojadą.

Jaskinia


Do jaskini poszliśmy z samego rana. Nigdy jeszcze nie byłem w tak ogromnej. Płynęliśmy podziemną rzeką przez prawie godzinę. Czasem sklepienie było kilkadziesiąt metrów nad nami. W jednym miejscu można było wyjść i przejść trasą pośród stalagmitów. Tylko ten suchy fragment był oświetlony, poza nim używaliśmy latarek czołowych. Trafił nam się sternik, który wyraźnie lubił swoją pracę. Cieszył się pokazując nam to wszystko.


Na południe


Wróciliśmy już po dziesiątej, szcześliwi i gotowi do dalszej drogi. Dołączyła do nas jeszcze Niemka, a potem francuska para która jednak planowała zatrzymać się w Thakhek - my chcieliśmy jechać daleko na południe, do Pakxe.

Właściciel hostelu usiłował nas oszukać. Wcześniej naopowiadał nam o songthaew, który odjeżdża regularnie o 11. Kiedy jednak już wszyscy czekaliśmy odbył krótką, udawaną wyprawę na skuterze do wioski, żeby oświadczyć że songthaew dzisiaj nie przyjedzie. Bardzo był przy tym zadowolony z siebie, jakby zrobił coś wyjątkowo sprytnego. Tym razem najbardziej zdecydowany byłem ja. W tym momencie byłem gotów wyruszyć w dół wioski po prostu zatrzymując kolejne traktory czy samochody. Pozostali też szybko się namyślili, myślę że postawa tego gościa była decydująca. Nikt nie chciał tam zostać i dać mu zarobić. Zaczęły się długie negocjacje, bo wśród informacji które miał rozwieszone była taka o możliwości wynajęcia minibusa do Thakhek. Strasznie opornie to szło. Twierdził, że minibusem się nie pojedziemy bo jest na cztery osoby, a nas jest sześcioro (i znów zadowolony z siebie uśmiech).

Sytuację zmieniło pojewienie się na kierowcy songthaew z poprzedniego wieczora. Najwyraźniej pogłoski o awanturze i o tym, że próbujemy zatrzymywać przejeżdżające samochody rozeszły się po wsi bo podjechał do nas na skuterze, żeby zobaczyć co się dzieje. Coś tam do nas krzyknął po laotańsku i pojechał. W tym momencie nie zwracaliśmy na niego uwagi. Zachowanie właściela hostelu zmieniło się jednak. Nagle okazało się, że minibus da się wynająć. Zaczął gdzieś dla nas dzwonić. I trakcie tego dzwonienia podjechał pierwszy songthaew - to był ten kierowca z wczoraj. Cały czas był we wsi i czekał pewnie na okazję do kurs. Cena u niego była normalna - to znaczy 25 tys. kipów od osoby za przejazd kilkadziesiąt kilometrów, na główną drogę. Kiedy się zapakowaliśmy na scenie pojawił się drugi songthaew.

To z kolei był kierowca - przyjaciel właściciela hostelu. Powinniśmy byli go zignorować, ale miał tabliczkę Thakhek, więc niektórzy wybiegli i zaczęły się negocjacje. Teraz już po fakcie wiem, że nawet z naszą ceną byśmy przepłacili. Na szczęście ten gość był całkowicie niezdolny do opuszczenia ceny, uparł się że weźmie 850 tysięcy (do podziału na sześć) bo taka była cena minibusa. No więc tak to wyglądało:


Dwóch kierowców patrzących na siebie zimno na środku drogi w Ban Kong Lor, sześcioro Europejczyków pomiędzy nimi i pokrzykujący, rozłoszczony teraz właściel hostelu.

Otwarty songthaew to nie minibus, więc w końcu wszyscy wrócili do właściwej półciężarówki i pojechaliśmy. Początkowo wolno na typowych tutaj wiejskich wertepach. Przed wyjazdem na główną drogę przesiedliśmy się do kolejnego songthaew - tym razem mieliśmy zapłacić 50 tysięcy za transport do samego Thakhek. Wrażenie z jazdy po serpentynach w takiej otwartej półciężarówce niezapomniane - wiatr, kurz, wyprzedzanie na zakrętach i podskoki na dziurach przed którymi właściwie nie hamowaliśmy. Miałem wrażenie, że jedziemy bardzo szybko, ale pewnie nie było to wiecej jak 70. Szybciej się nie dało na takiej drodze. Przed Thakhek zmieniliśmy pojazd jeszcze raz.

W Thakhek jest dworzec autobusowy z którego co godzinę odjeżdża autobus do Pakxe. Jeden odjechał niedługo przed naszym przyjazdem. Tak więc to co się działo we wsi kosztowało nas jedną, a może nawet dwie godziny. Do Pakxe dojechaliśmy około pierwszej w nocy.

Cztery tysiące wysp


Miałem wcześniej opcjonalny plan, żeby zwiedzić ruiny khmerskiej świątyni kilkadziesiąt kilometrów od Pakxe. To jednak zajęłoby pół dnia i stwierdziłem, że lepiej go spędzić na Czterech Tysiącach Wysp. Autobus dla turystów odjeżdża codziennie o ósmej, ale ja po wczorajszej podróży nie byłem w stanie wstać na taką godzinę. Wyruszyłem przed dziesiątą. Podróżowałem dwoma tuk tukami, songthaew i łodzią. Najciekawszy był songthaew na trasie do Nakasang, pełen mieszkańców okolicznych wiosek wracających z Pakxe.





W jednej z wiosek do środka rzuciły się sprzedawczynie różnych lokalnych przysmaków, takich jak rozpłaszczone smażone kurczaki czy ryż w łodydze bambusa.


Wyspy z kolei, mimo obecności setek, a może tysięcy turystów wydają się bardzo spokojne. Wystarczy odejść trochę od miasteczka gdzie są bary i restaruacje i zaczyna się normalna laotańska wieś. Tu dodatkowo z rzeką w tle, dziećmi kąpiącymi się w niej, łodziami i rybakami. Laotańska obsługa barów jest bardzo wyluzowana, żartuje sobie z turystami, widać że ludzie tutaj są przyzwyczajeni do nich. W przypadku części przyjezdnych nie można też raczej mówić o turystach. To ludzie którzy tu żyją, poznajdowali sobie pracę w miejscowych barach. W restauracjach jest pełno kotów, byłem w jednej gdzie przy jedzeniu towarzyszyły mi trzy.


Mieszkam na wyspie Don Det w drewnianym bungalowie. To będzie pierwsza noc spędzona w takich warunkach, wygląda to po prostu jak chata zbita z desek. Ściany nie są szczelne do końca, mam więc moskitierę. Na wyspie jest bardzo gorąco. Pełno tu owadów, więc także komarów. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu gekonów. Roi się od nich. Biegają po ścianach. Czasem na jednym suficie jest po 10-20 sztuk. W tym klimacie, przy takiej ilości robactwa, gekon jest najlepszym przyjacielem człowieka. W moim bungalowie niestety nie ma żadnego.

sobota, 18 listopada 2017

Wientian

Droga do Wientianu


Wczoraj rano wyjechałem z jednego z dwóch południowych dworców Phonsavan i wyruszyłem do stolicy Laosu - Wientianu. Niespodziewanie, bo nikt o tym wcześniej nie mówił, nasz autobus okazał się sleeperem. Było to tym bardziej dziwne, że wyjeżdżaliśmy rano, nie wieczorem.

Sleeper bus do Wientianu
Zapowiadała się ciężka podróż bo łóżka są na dwie osoby, a mi się trafił na drugie miejsce wielki Anglik, który ledwie się mieścił na swojej połowie. Okazało się jednak, że autobus nie jest zapełniony nawet w jednej trzeciej. Szybko przenieśliśmy się na wolne miejsca na górze.

Kilkadziesiąt kilometrów za Phonsavan wjechaliśmy w góry i znów zaczęła się seria serpentyn. Mimo wszystko było nieco lepiej niż ostatnio, kiedy jechałem z Luang Prabang.

Zatrzymaliśmy się na obiad w wiosce Ban Man. Przed barem grupa lokalnych kobiet wystawiła na sprzedaż martwe zwierzęta. Widok był makabryczny. Były tam szczury, wiewiórki, oposy, a nawet jakieś małe dzikie kotowate. Być może był to efekt kłusownictwa, a może ktoś z zachodnich turystów robił im już problemy. W każdym razie nasza obecność je krępowała, a szczególnie próby robienia zdjęć. Błyskawicznie przykrywały zwłoki gazetami. Miejscowych to nie ruszało. Widziałem nawet jak jeden facet, na szczęście nie z naszego autobusu, kupił sobie oposa i wpakował do reklamówki. Miałem opory przed jedzeniem w tym barze, ale na szczęście była tam też do wyboru warzywna, bezmięsna zupa. 

Potem ruszyliśmy drogą, której nie ma na mapach google'a. Wyglądała jakby ktoś niedawno wyrąbał ją w skałach. Mineliśmy dużą, także nieistniejącą rzekę i wielką budowaną zaporę. Na tej drodze było więcej żwiru i kamieni niż asfaltu, więc autobusem niemiłosiernie trzęsło.

Przez cały czas zjeżdżaliśmy w dół. Bliżej dolin droga wreszcie się poprawiła. Kiedy wjechaliśmy na drogę numer 13, łączącą południe Laosu ze stolicą, krajobraz był już zupełnie inny. Góry widać było tylko na horyzoncie, a nas otaczała gęsto zaludniona równina.

Pod koniec drogi, kilkadziesiąt kilometrów przed stolicą, autobus zaczął się psuć. Widzieliśmy, że kierowcy usiłowali go naprawić wtykając patyk do silnika. Nie mam pojęcia czemu, ale przez chwilę działało. Tylko przez chwilę jednak, więc musieliśmy się zatrzymać obok przydrożnego warsztatu gdzie dostępne były bardziej zaawansowane narzędzia.

Dojechaliśmy w końcu po przeszło dziewięciu godzinach. Przez godzinę jeszcze jeździliśmy tuk tukiem, bo dworzec był daleko na obrzeżach miasta, a kierowca nazbierał ludzi i woził ich po całym mieście, nas zostawiając sobie na koniec. Bardzo mnie wczoraj zmęczyła ta podróż.

Stolica


Dzisiaj z nowymi siłami ruszyłem na zwiedzanie miasta. Podoba mi się w Wientianie. Miasto jest bardzo żywe, chociaż niewielkie, ma tylko 200 tysięcy mieszkańców. Centrum jest nieduże więc prawie wszystko jest w zasięgu marszu. Mieszkam nie więcej niż pół kilometra od Pałacu Prezydenckiego, a cała okolica jest pełna restauracji i barów.

Turystów jest bardzo dużo, czasem niestety również pospolitych kretynów. Dzisiaj widziałem jak francuskie dresiarstwo wepchnęło się między laotańską rodzinę w restauracji. Miejscowi kiepsko sobie radzą z takim typem turysty. Na szczęście nie ma go tutaj zbyt wiele.

Co zobaczyłem? Trzy świątynie, z czego najbardziej podobała mi się Sisaket. Już od dawna żadna ze świątyń nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. To dzięki pięknym freskom we wnętrzu. Niestety nie można tam robić zdjęć. Byłem na łuku triumfalnym z którego można obejrzeć panoramę miasta, a także kupić w środku pamiątki. Nie udało mi się niestety zwiedzić Muzeum Narodowego. Jest zamknięte, bo przenosi się właśnie do nowego budynku.

Zrobiłem sobie też jedna wyprawę za miasto do Parku Buddy. Jest to dzieło lokalnego mistyka, który pragnął połączyć w całość elementy buddyjskie i hinduistyczne. Do parku dojechałem miejskim autobusem numer 14 spod dworca Talat Sao. Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że autobusy o tym numerze nie odjeżdżają z samego dworca, ale z jednej z bocznych uliczek położonych nieopodal. Przejazd autobusem kosztuje zaledwie 6 tys. kipów (2,60 złotego) - cena nie do wynegocjowania w tuk tuku na tej trasie. Trzeba tylko trochę poczekać w autobusie powrotnym, bo zatrzymuje się na przejściu granicznym i stoi tam dopóki się nie zapełni. Trwało to dzisiaj około 20 minut.
Wientiańska czternastka podjeżdża pod Park Buddy
Poszedłem jeszcze na nabrzeże Mekongu, żeby obejrzeć zachód słońca. Musiałem się odganiać od manikiurzystek, które jeżdżą tam na rowerach ze stołeczkami i nagabują turystów.

Wieczorem Wientian pożegnał się ze mną festiwalem pod chińską świątynią, z przedstawieniem, czy też chińską operą.

czwartek, 16 listopada 2017

Równina Dzbanów

Równina Dzbanów swoją nazwę wzięła od tysięcy rozrzuconych tutaj kamiennych urn. Ich pochodzenie ani przeznaczenie nie jest do końca znane, ale przypuszcza się że powstały jako urny grzebalne. Na pewno pochodzą z okresu pomiędzy VI wiekiem p.n.e. a IX wiekiem n.e.

Stanowisko numer 1
Dla turystów udostępnione są trzy stanowiska archeologiczne. Pozostałe nie zostały jeszcze do końca oczyszczone z niewybuchów. W czasie "sekretnej wojny" prowincja była twierdzą komunistycznej partyzantki Pathet Lao i doświadczyła przez to ciężkich amerykańskich bombardowań - podobnie jak też południowy Laos, którym biegł Szlak Ho Chi Minha - linia zaopatrzeniowa komunistów wietnamskich.

Ślady wojny są nadal widoczne w obszarze archeologicznym numer 1. Pomiędzy amforami widać leje po bombach. Cześć z nich została wyraźnie uszkodzona przez najbliższe wybuchy.

Pierwszego dnia jeździłem po okolicy w małej grupie z przewodnikiem. Widzieliśmy wszystkie trzy stanowiska. Pierwsze z nich, najbardziej rozległe znajduje się dość blisko Phonsavan, dlatego też jest tam dość dużo turystów. Ludzie biegają pomiędzy amforami i robią sobie selfie. Mimo wszystko to stanowisko było też najbardziej widowiskowe z trzech. Cześć amfor znajduje się na zrytym bombami i okopami wzgórzu, większość zajmuje rozległe pole poniżej. Nieopodal pola amfor znajduje się niewielka jaskinia z buddyjskim ołtarzem. Przed wejściem wyroiły wczoraj pszczoły, które gnieżdżą się w skałach.

Stanowisko drugie zajmuje szczyty dwóch sąsiadujących ze sobą wzgórz. Z jednego ze szczytów roztacza się wspaniała panorama okolicy. Drugie jest całkowicie porośnięte lasem. Dzbany znajdują się tam pośród drzew. Widziałem jeden rozłupany przez drzewo które w nim wyrosło. Wokół wzgórz nadal trwały prace związane z poszukiwaniem i usuwaniem niewybuchów, więc nie wolno tutaj oddalać się od samego stanowiska archeologicznego.

Do trzeciego idzie się długą ścieżką między stawami i polami ryżowymi, więc można popatrzeć na wiejski laotański krajobraz. Amfory znajdują się na zboczu wzgórza, pośród drzew.

Ruiny świątyni w Xieng Khouang
Zatrzymaliśmy się tego dnia jeszcze na chwilę w wiosce w której wyrabia się ryżowe kluski i pojechaliśmy do Xieng Khouang. To dawna stolica prowincji, zniszczona kompletnie w czasie wojny. Odrodziła się ostatnio, ale jest obecnie małym miasteczkiem. Obejrzeliśmy tam ruiny zbombardowanej świątyni oraz szpitala. Przypadkowo trafiliśmy też na wesele Hmongów. Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie zostaliśmy zaproszeni. Mogliśmy zrobić tylko parę fotek kobietom w tradycyjnych strojach.
Wesele Hmong
Nasz przewodnik Pan Vieng, także był Hmongiem i jak mi sie wydaje nie za bardzo lubił Laotańczyków. To znaczy zapytaliśmy go na przykład o nowe domy, które wyglądają jak przeniesione z Polski, z kolorami które niepasują do niczego wokół. No i on powiedział, że takie domy to Lao budują. Nie była to jakaś wielka niechęć, ale też raz czy dwa mu się wymsknęły podobne komentarze. Mieszkam tak w ogóle w rodziny, która jest w połowie francuska, a połowie Hmong.

Dzisiaj wypożyczyłem sobie rower i pojechałem na miejsce gdzie miałem nadzieję znaleźć wodospad, w okolicy trzeciego stanowiska archeologicznego. Niestety okolicę wodospadu znalazłem zdewastowaną, a rzekę przeniesioną do nowego koryta - powstała tam niewielka elektrownia wodna. Wygląda to strasznie. W starym korycie nadal sączy się odrobina wody, ale tyle że prawie nic.

Zawróciłem i przynajmniej tyle miałem z tej wycieczki, że sobie sfotografowałem trochę wiejskich widoków i krajobrazów. Bardzo się wymęczyłem, bo rower był bez przerzutek, a kilka razy musiałem pokonać większe wzniesienia. Na motorower się nie zdecydowałem, bo brakuje mi doświadczenia - jeden dzień z elektrycznym skuterem w Mjanmie to trochę mało. Z drugiej strony przy kolejnym wzniesieniu naprawdę żałowałem, że tego nie zrobiłem. Nauczyłbym się powoli i na pewno nie wymęczył tak bardzo. Zrobiłem na tym rowerze przeszło 50 kilometrów.

Chwilami budziłem sensację, bo jednak większość turystów nie przemieszcza się w ten sposób. Dzieci machały, starzy wytrzeszczali oczy. Przejeżdżałem koło podstawówki w czasie przerwy pomiędzy lekcjami i wszystkie dzieci zaczęły się wydzierać, a część podbiegła do ogrodzenia.

Ruch jest dość spokojny i jak na azjatyckie warunki uporządkowany. Zdarzyło się, że samochód się zatrzymał żeby mnie przepuścić. Nie do pomyślenia w Chinach czy Mjanmie.

Popołudnie spędzam w Phonsavan, które jest nowym miastem, wybudowanym po zniszczeniu Xieng Khouang. Nie ma tu niczego ciekawego, może poza nocnym bazarem, który otwiera się co wieczór w okolicy miejscowego sztucznego jeziora. Nad miastem góruje coś co podobno jest hotelem w trakcie budowy. Cała jego okolica jest ogrodzona. Być może to kolejna tutaj chińska inwestycja.

środa, 15 listopada 2017

Z kurczakiem przez góry

Kurczak w podróży
Rozmawialiśmy właśnie o motocyklu, który umieścili na dachu naszego autobusu. Jeden z turystów rzucił "but there is no chicken". A kolejny "chickes arrives". No bo właśnie się pojawił. Nasz współpasażer wiózł go w nosidełku całą drogą, zawieszonego na ramieniu. Kiedy właściciel wychodził to kurczak chcąc nie chcąc wychodził razem z nim.

Bilet autobusowy kupiłem sobie w hostelu. Co oznacza sporą prowizję, ale też wliczony transport na dworzec autobusowy, który znajduje się daleko na zachód od centrum miasta. Wyjechaliśmy około 8:30.
Dworzec autobusowy pod Luang Prabang

Nasz autobus

Pakowanie motocykla
Zaczęła się droga w górę po kolejnych serpentynach. Kilkadziesiąt kilometrów od Luang Prabang wyprzedzający nas minibus uderzył w nasze boczne lusterko. Zatrzymaliśmy się na półtorej godziny i czekaliśmy na kogoś z firmy ubezpieczeniowej, aż dojedzie z dolin żeby podpisać papiery. Najwyraźniej umowa zawarta między samymi kierowcami nie byłaby ważna.
Czekamy na firmę ubezpieczeniową
Mieliśmy później jeszcze jeden postój. Na obiad w przydrożnym barze, w górskiej wiosce.
Bar w górskiej wiosce

Widok z okna baru
Pozostałe pięć czy sześć godzin z tej podróży zapamiętam jako nieustanną jazdę w górę i w dół po zakrętach. Prawie cały czas jechaliśmy wijącymi się serpentynami. Miejscowi podróżni chorowali. Ciężkie warunki jazdy osładzały mi trochę widoki, które były niesamowite. Te kilka zdjęć poniżej, nie oddaje tego co widziałem. Ciężko zrobić zdjęcie telefonem z wciąż skręcającego autobusu. Jechaliśmy czasem wysoko i widzieliśmy wioskę rozłożoną na szczycie mniejszej góry poniżej. Zjeżdżaliśmy do niej w ciągu kolejnych dziesięciu minut.

Widok z autobusu

Widok z autobusu

Widok z autobusu

Widok z autobusu
Kilkadziesiąt kilometrów od celu wjechaliśmy na wyżynę i krajobraz się zmienił. Góry ustąpiły łagodnym wzgórzom.
Wzgórza wokół Phonsavan
Dojechaliśmy na miejsce około 17. Jestem na wysokości ponad 1000 metrów nad poziomem morza i jest tutaj wyraźnie chłodniej. Wieczorem po raz pierwszy od podróży do Warszawy przydał się polar, który ze sobą zabrałem.

Nie wiem jaki był dalszy los kurczaka, ale nie przebył chyba tak długiej drogi, żeby po prostu trafić na stół. Jaki miałoby to sens skoro można je dostać w każdym mieście? Chciałym więc wierzyć, że zaczął szczęśliwe życie w nowym stadzie w Phonsavan.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Sabadii!

Czyli cześć, albo dzień dobry. Trzy dni spędziłem w Luang Prabang i okolicach i choć skończyły mi się atrakcje do zwiedzania opisane w moim przewodniku, to myślę że znalazłbym zajęcie gdybym został tu dłużej. Okoliczne góry chociażby, aż proszą się o trekking.

Widok z Phu Si na południe, w stronę rzeki Nam Khan
Luang Prabang jest dawną, królewską stolicą Laosu. Leży u ujścia rzeki Nam Khan do Mekongu. Najstarsza cześć miasta, z najładniejszymi światyniami i Pałacem Królewskim znajduje się półwyspie pomiędzy tymi rzekami. Teraz, w porze suchej, na Nam Khan budowane są bambusowe mosty - w czasie mojego pobytu zakończyła się budowa ostatniego i można przekroczyć rzekę i znaleźć się w bardziej wiejskiej okolicy.

Samo miasto jest zresztą bardzo przyjemne i poza główną turystyczną ulicą bardzo spokojne. Pośrodku starówki znajduje się porośnięte lasem wzgórze Phu Si z którego roztacza się wspaniały widok na miasto, obydwie rzeki i okoliczne góry. Przez zachodem słońca przeżywa oblężenie gdy kilkuset turystów tłoczy się na szczycie żeby zrobić sobie zdjęcie z zachodzącym słońcem.

W oczekiwaniu na zachód. Potem jeszcze kolejka do selfie
W nocy główna miejska ulica zamienia się w ogromny bazar, na którym można kupić lokalne wyroby i  pamiątki.
W nocy ulica Sisavangvong zmienia się w bazar
Jedyny problem jaki zauważyłem w tym mieście jest taki, że miejscowi żadają pieniędzy w różnych nieoczekiwanych miejscach. Kobieta, która sprzedaje pocztówki pod świątynią przy wejściu do niej żąda zakupu biletu. Nie sposób powiedzieć czy to prawdziwy bilet czy oszustwo. Cześć świątyń na pewno sprzedaje bilety, w niektórych wypadkach było to raczej wątpliwe. Wszystkie bilety są za 20 tys. kipów. Pałac Królewski czy pomniejsza świątynia, zawsze 20 tysięcy. Nawet za przejście przez bambusowy mostek od turysty pobierane jest myto (5 albo 10 tysięcy zależnie od mostu).

Turystów jest tu mnóstwo. Nie wszyscy dotarli tu łodziami na Mekongu. Luang Prabang ma swoje międzynarodowe lotnisko. Infrastruktura turystyczna jest bardzo rozbudowana. Pełno tu barów i restauracji. Miejscowi są przyzwyczajeni do turystów i jeśli na nich w jakiś sposób nie zarabiają to właściwie nie zwracają na nich uwagi.

Zachowanie części tych turystów jest dla mnie irytujące lub odpychające. Ktoś kto snuje się po świątyni i robi przypadkowe pstryknięcia z lampą błyskową. Turysta, który rzuca się na Laotańczyka, który jego zdaniem próbował go oszukać. Polska para, z którą jadę minibusem za miasto i której rozmowę słyszę mimochodem. Całą czas wietrzą jakiś podstęp, że chcą ich oszukać. On odgraża się co to nie zrobi kierowcy jeśli ten nie przyniesie im biletów.

Najgorzej to wygląda podczas porannej procesji mnichów. Niebuddyści nie powinni się w nią włączać jednak część tyrystów tego nie rozumie i rozstawia się tak jak miejscowi z jedzeniem do ofiarowania. Poza tym nagminne jest robienie zdjęć mnichom z odległości metra czy dwóch z lampą błyskową.

Nie zdołam opisać wszystkiego co widziałem. W skrócie:

  • Jaskinie Pak Ou, godzinę drogi łodzią z Luang Prabang. Spodziewałem się czegoś innego - płaskorzeźb wykutych w skałach jak w Feilai Feng w Chinach i byłem trochę rozczarowany. Dwie jaskinie w których nazbierało się kilkaset buddyjskich figurek. Dolna łatwo dostępna i dość mała. Warto iść do górnej, ale dobrze zabrać tam własne światło.
    • Po drodze z dolnej do górnej jaskini dziesiątki miejscowych kobiet i dzieci usiłuje sprzedać jedzenie lub pamiątki. Pamiątki to na przykład buddyjskie malunki na połamanych kafelkach - na pewno autentyczne, nigdzie indziej tego nie było. Kupiłem jedzenie - przypiekane banany.
    • Ci ludzie się irytują jeśli niczego się nie kupuje i nie zwraca na nich uwagi. Widziałem jak zaczęły krzyczeć na parę dziewczyn "ticket! ticket!" i one zawróciły.
    • Bilet rzeczywiście jest, ale jeden. Do kupienia pod dolną jaskinią - 20 tysięcy.
    • Droga publiczną łodzią, bilety sprzedawane w mieście na nabrzeżu Mekongu. 80 tysięcy w obie strony. Grupa łodzi odpływa po 8:30.
  • W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w wiosce w której produkuje się alkohol z ryżu, trzy rodzaje. Możliwa degustacja i zakupy. Dobre. Czerwone wino ryżowe najlepsze.
  • Wodospady Kuang Si. Piękne. Błękitna woda w basenach. Najpierw pomniejsze kaskady i pomiędzy nimi baseny z wodą, w której można się kąpać. Mnóstwo ludzi tak robi, potrzebne stroje kąpielowe. Na końcu główny wodospad, 60 metrów, idzie od niego taka orzeźwiająca mgiełka kropelek. Ta woda jest ciepła.
    • Ja się jeszcze wspiąłem szlakiem z prawej. Potem bambusowe kładki i zejście z drugiej strony wodospadu.
    • Poniżej jest schronisko dla niedźwiedzi. One są tu ratowane jak rozumiem z niewoli i gorszych warunków, ale mimo wszystko nie podobało mi się. Przypomina wybieg w zoo.
    • W wiosce poniżej kilka Europejek prowadzi ogród motyli. Wszystko co tu fruwa, ale czego nie dałem rady sfotografować wcześniej, spotkałem tutaj. Przez ogród przepływa ten sam potok co wyżej i ma tu kolejne kaskady.
    • Dojazd minibusem z agencji turystycznej, 45 tysięcy kipów od osoby. Dwa wyjazdy dziennie na kilka godzin. Dzień wcześniej kierowca tuk tuka chciał 200 tysięcy. Ależ oni tu mają dziurawe drogi!
  • Pałac Królewski, pamiątki po ostatnich królach Laosu, tron i insygnia królewskie. Z tyłu, trochę ukryta kolekcja królewskich samochodów. Warto, 20 tysięcy kipów.
    • Nie było wstępu do wnętrza przypałacowej świątyni. Szkoda, ta świątynia się bardzo dobrze prezentuje na zdjęciach, szczególnie spod wejścia na wzgórze na Phu Si po drugiej stronie ulicy.
    • Obok jest teatr, a w nim wieczorami przedstawienia z laotańskimi legendami i folklorem. Większość to raczej nie profesjonalni aktorzy, armię małp w cześci przedstawienia grali też 10 letni chłopcy.
      • Pierwszy raz byłem na przedstwieniu gdzie zachęcano do robienia zdjęć
      • Bardzo drogie, 150 tys. kipów, ale nie żałuję - podobało mi się.
      • Muzyka na żywo, orkiestra się przygotowuje przez 10-15 minut, można posłuchać jeszcze przed przedstawieniem.
  • Wzgórze Phu Si, zachód słońca nad górami i Mekongiem wygląda świetnie, ale żeby go zobaczyć trzeba przyjść wcześnie i zająć dobre miejsce. Ja miałem na podwyższeniu na północnej ścianie stupy, więc było super.
    • Na południowym zboczu jest jeszcze jedna świątynia i rzeźby Buddów, między innymi duży posąg leżącego Buddy.
    • Dobry widok na miasto też rano, kiedy unoszą się mgły nad górami.
  • Najciekawsza ze świątyń to Wat Xieng Thong
  • Obok skrzyżowania ulic Kitsalat i Sisavangvong, są bary z ulicznym jedzeniem. Świeże, dobre i tanie. Bardzo dobra zupa z warzywami. Obsługa się stara, jest konkurencja między stoiskami.
    • Restuaracje za Pałacem Królewskim w okolicach pofrancuskiej zabudowy na Sisavangvong - drogo, zdarza się nimiła obsługa której nie zależy, ale wszyscy oczekują napiwków. Jedzenie nie lepsze niż w barach. Czasem gorsze. Unikać Mango Garden!

piątek, 10 listopada 2017

Mekong

Przez ostatnie dwa dni byłem w podróży łodziami po Mekongu. Łodzie są państwowe, to znaczy jest to cześć systemu transportowego tego kraju, choć kiedy płynąłem to na jednego miejscowego przypadało dziesięciu turystów. Przedwczoraj z Ban Houayxay do Luang Prabang wypłynęły chyba cztery łodzie. Na każdej było po około 120 ludzi.

Nasza łódź na przystani w Ban Houayxay
Są też łodzie stricte turystyczne, znacznie szybsze. Widziałem jedną, przewoziła ośmioro europejskich emerytów. Taką łodzią nie chciałbym podróżować.

Bilet kosztował mnie 240 tys. kipów czyli około 103 złotych. Mógłby być tańszy o 30 tysięcy, gdybym kupił go sam w kasie przed odpłynięciem łodzi. Ja go kupiłem drożej przez agencję turystyczną, oni kupują te bilety hurtowo rano. Dzięki temu mogłem wyjść na przystań znacznie później, nie martwiąc się tym czy zdobędę jeszcze bilet.

Bilety były numerowane. Numery leżały wypisane na kartkach papieru rozrzuconych po siedzeniach. Okazało się, że numerów na biletach jest więcej niż miejsc. Jak zaczęliśmy szukać i pytać to ktoś z obsługi łodzi przyszedł, wyrzucił kilka najbliższych kartek i powiedział, że nie ma numerów. Od tego momentu każdy siadał gdzie chciał. Udało mi się zająć miejsce z przodu, co jest ważne, bo najgorsze miejsca na tych łodziach są z tyłu, obok huczącego głośno silnika.

Nigdy koło silnika
Jak tylko wypłynęliśmy wokół mnie zaczęła się impreza. Zmontowano system nagłaśniający z telefonu i kilka przenośnych głośników. Do końca rejsu leciała z niego latynoska muzyka - przewodzili Hiszpanie. W barach tych łodzi są zdaje się nieograniczone ilości piwa Beer Lao z czego korzystało całe towarzystwo. Po pewnym czasie zaczęły się nawet tańce. Cześć współpasażerów patrzyła na to w przerażeniu, a niektórzy przychodzili na chwilę z innych części łodzi. Impreza bardzo zafascynowała jednego z młodych pomocników na łodzi. Przyszedł, siadł z nami i strasznie się cieszył ze wszystkiego.

Impreza trwa
O zachodzie słońca dotarliśmy do Pakbeng. Łodzie zatrzymują się tam na noc. Wydawało mi się, że skoro na miejscu jest tyle hosteli to będzie to kolejne miasteczko takie jak Ban Houayxay, ale nie. Pakbeng to maleńka wioska, składająca się może ze 25 domów. Połowa z nich była zaadaptowana na hostele i hotele, w pozostałych znajdowały się restauracje i sklepy. Wioska żyje obecnie niemal w całości z obsługi ruchu turystycznego.

Dzisiaj rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem nikt nie przejmował się ani numerem miejsca, ani nawet statku. Ważne tylko, żeby wypływał w stronę Luang Prabang. Obyło się bez kolejnej imprezy, ci którzy najbardziej poprzedniego dnia zabalowali, tego dnia to odchorowywali. A prowodyrzy wsiedli na inną łódź.

Mogłem się spokojnie przyjrzeć krajowi, który był niemal bezludny. Kilometrami płynęliśmy przez lasy i skały, z rzadka tylko napotykając ludzkie osiedla. Tylko kilka wiosek było większych. Zwykle osiedle tworzyło kilka lub kilkanaście domków ukrytych pomiędzy drzewami. Nie było widać śladu pól uprawnych, choć kilkukrotnie przepłynęliśmy obok niewielkich plantacji bananowców. W pobliżu wiosek napotykaliśmy czasem na pasące się na brzegu stada krów lub bawołów wodnych.

Także na wodzie ruch był niewielki. Kilkanaście stateczków, trochę łodzi podobnych do naszej, z rzadka jakiś rybak, albo rodzina podróżująca łodzią załatwiać swoje sprawy. Czasem przepływały motorówki przewożące towary, np. butle z gazem. Każdy, co do jednego, kierujący motorówką miał motocyklowy kask na głowie.

Kiedy przepływa się koło wioski to widać, że czasem całkiem duże dzieciaki biegają nago. Zdarza się, że dorośli też się nie krępują.

Byłem świadkiem sceny, która trochę mnie zaniepokoiła. Przybiliśmy na chwilę do wioski. Na nasze spotkanie rzuciła się gromadka dziewczynek żeby sprzedawać wyplatane tasiemki za 5 tysięcy kipów. Parę osób je kupiło. Jedno dziecko żeby sprzedać tasiemkę turystce, która nie mogła się doszukać właściwego banknotu, weszło już do pasa do wody i zaczęło krzyczeć. Kiedy odpłynęliśmy, dziewczynki zebrały się jeszcze w kółku wokół tej, której udało się coś sprzedać. Potem pomachały nam i poszły.

Dzieci w czasie narady
Nie podoba mi się to, ponieważ nie wyglądało do końca na dobrowolne. Myślę, że ktoś sobie kiedyś w tej wiosce pomysłał, że warto wysyłać dzieci na przystań o określonej godzinie, żeby zarobiły pare kipów.

Krajobraz Mekongu wygląda jakby był inspiracją dla powstania chińskich ogrodów. Są tam takie formy skalne które mają naśladować góry. I takich skał, ale naturalnych, mijaliśmy po prostu setki. Wokół góry, a w oddali majaczą wyższe szczyty. Tuż przed Luang Prabang rzeka, wcześniej wąska, rozlała się szeroko. Z pól czy też lasów  pod miastem doszedł do nas intensywny zapach jakichś kwiatów.

Dopłynęliśmy około czwarej po południu. Do nowej przystani, który jest daleko za miastem. Trzeba było kupić jeszcze bilet na tuk tuka za 20 tys. kipów. Zabraliśmy się tak w osiem osób:

Tuktuk z przystani do Luang Prabang
Najbliższe dni spędzę w Luang Prabang.